Przeskocz nawigację

Bloodborne

Więc, w końcu się spotykamy – rzekłem w stronę płyty Bloodborne, na której zamiast znaleźć ryski, zobaczyłem jedynie swe odbicie z szaleńczym wyrazem twarzy. Zdania nie zaczyna się od „więc” – odrzekła płyta, wprowadzając mnie w szczere osłupienie. Gra upokarza mnie jeszcze przed włożeniem płyty do konsoli, prawdziwy next gen – głośno stwierdziłem, rzucając sakwą monet, niczym w westernach, w stronę skonsternowanego sprzedawcy i pobiegłem do domu.

Godzina dwudziesta pierwsza z dwoma zerami i dwukropkiem pomiędzy. Słońce nerwowo schowało się pod horyzontem, jakby wiedziało o koszmarze, który się szykuje. To dla Twojego dobra – rzekłem w stronę żony, dociskając sznur wokół jej nadgarstków. Noc łowów się zbliża, moja droga. Nie chcę byś widziała mej przemiany w Bestię – dokończyłem, nie zważając jak kretyńsko i Jeromowato brzmię i zamknąłem drzwi do szafy. Pozostaliśmy we dwójkę, ja i pudełko Bloodborna ze znaczkiem PL.

Skoro czekałem na tę chwilę ponad dwa lata, chcę by nasze rendez vous było godne. Ukradłem i zapaliłem znicze z pobliskiego cmentarza, uklęknąłem przed PS4ką i ofiarowałem tej szaleńczej, acz pięknej chwili krztynę swej krwi, korzystając z pobliskiego noża kuchennego. Krople krwi nonszalancko oczerwieniły logo Playstation, a słodka woń paliwa mego układu krwionośnego uniosła się do moich nozdrzy.

Podgazowany tajemniczą aurą otaczająca pokój, w akompaniamencie krzyków żony z szafy, przystąpiłem do łowów. Może to moja żądza pryskającej krwi, ale początkowi bossowie nie sprawili żadnych kłopotów. Mój zachwyt na tym jednak nie ucierpiał. Po bardzo intensywnych trzech godzinach, na zegarze padły cztery zera, z dwukropkiem pomiędzy. W głowie szarogęsił się potok szaleństwa i zachwytu, w sercu panoszyło się rozjątrzenie całą sytuacją, a w brzuszku zapanował głód. W tej chwili prostacka potrzeba składników odżywczych zapewniających żałosny żywot ludzki wydawała się trywialna. Ależ to jest ku.rwa dobre – głośno rzuciłem w ekran, oglądając zadziwiającą architekturę rewiru katedralnego, żując przy tym donośnie skibkę smalcu z pokrojonym ogórkiem kiszonym.

W końcu spotkałem godnego przeciwnika. Facet na wieży zaczął napie.rdalać z karabinu. Ołowiem zabił mnie trzykrotnie, aż w końcu dotarłem na czubek wieży. Gdy w końcu spotkaliśmy się na szczycie, epickość przedstawionej sytuacji stojących przed sobą, gotowych do walki łowców przyczyniła się do mojej nagłej erekcji. Ale w końcu ktoś musiał upaść. A raczej, spaść. Smak zwycięstwa omamił moje neurony.

Okrzyk demonicznej radości przerwało pukanie do drzwi. Sąsiadowi, Mirkowi spod trójki, nie spodobał się kakofoniczny festiwal dźwięków, rzekomo wydający się z mojego mieszkania. Ale Mirek nie pukał właśnie do znanego mu od lat sąsiada. Mirek pukał do nowo narodzonej bestii. Choć nie był wulkanem intelektu, od razu zauważył, że coś jest ze mną inaczej. Źrenice miałem nienaturalnie wyolbrzymione, a krwinki zbyt dosadnie kontrastowały się ze spojówką. Natchniony momentem i widokiem księżyca zza oknem, wbiłem mu paznokcie w oczy. Tryskająca gorąca krew wleciała mi na koniuszek języka. Wydaje się, że szaleństwo mnie opanowało. I wcale nie miałem zamiaru się opierać.

Na zegarku wpadła godzina druga, z dwoma zerami i dwukropkiem pomiędzy. Po raz dziesiąty podchodzę do Amygdali. Jej brutalne skoki łamią plecy mojemu avatarowi. Uwielbiam to. Uczucie wyzwania napełnia mnie chęcią kontynuowania marnego żywotu. Odcięta głowa Mirka spoczywa na PS4ce, niczym dumne trofeum łowów nocy. Po zdobyciu potrzebnej ilości Wglądu, po Yharnam wije się ogromny pająk, który rzekomo był tam cały czas. Mój podatny na sugestie umysł zaczął spiskować przeciw otaczającej rzeczywistości. A co jeśli nad moją meblościanką wisi ogromny karaluch? Racjonalizm moich akcji już dawno wyleciał zza okno, a za nim poleciały meble. Donośny trzask szafy na ulicę wyraźnie wzbudził zainteresowanie śpiących meneli. Ale to się już nie liczyło.

Poziom trudności wyraźnie wzrósł. Spotkanie Ludwiga okazało się krytyczne. Po raz pierwszy poczułem się bezradny. Każda kolejna porażka wywoływała u mnie serię spazmów. Centymetr energii który dzielił mnie od zwycięstwa sprawiał, że wiłem się po podłodze, wypluwając na przemian wymiociny z oceanem flegmy. Każdy jego cios odczuwałem niczym atak rażącego pręta w centrum mego odbytu.

Aż w końcu wstałem, zarobiłem plaskacza od swej ręki, wydałem dźwięk podobny do tego, który wydał Cleric Beast i walnąłem pięścią w ścianę. Krew spływająca z ręki na Dual Shocka zdała się dodać mi kosmicznej mocy. Trans w który wpadłem nie mógł się równać z żadnym doświadczeniem dozwolonym w naszym prostackim wymiarze. Ludwig w końcu upadł. Moje ciało nie doganiało gonitwy szaleńczej radości jaką przeżywał mój wymęczony umysł.

Kończyłem koszmar za koszmarem. Przeciwnik za przeciwnikiem. Niuchałem każdy zakątek i każdy skrawek historii. Absolutnie zanurzony w doświadczeniu, pewnego razu odwiedzam swoją chatkę we śnie, którą tym razem zastałem w płomieniu. Marząc o idealnym dualizmie między moim i ich światem, podniosłem zapalarkę i zrobiłem co trzeba. Podpaliłem firankę i podniosłem pada. Podszedłem do Gehrmana i zdecydowałem się skończyć jego koszmar. Unoszący się swąd palonych rzeczy wcale mi nie wadził. Mnie tutaj nie było. Ja właśnie unikałem niczym szaleniec każdego ciosu pod wielkim drzewem. Ale padł. Musiał paść.

Na sferze niebieskiej, zleksza niewinnie, powstało słońce. Obudziłem się wyraźnie spocony. Z kuchni wywodził się przyjemny zapach smażonych jajek sadzonych. Wygląda na to, że obudziłem się z koszmaru. Na szczęście o dwudziestej pierwszej, z dwoma zerami i dwukropkiem pomiędzy, rozpocznie się nowa gra plus.

9/10
Byłoby 9+ gdyby nie system fiołek, byłoby 10 gdyby nie za niski poziom trudności.

Happiness – recenzja

Witaj, Eksperymencie.

Ten film to, w istocie, ciężki orzech do zgryzienia. Zmusza mnie do wygłoszenia banału: takich filmów już nie tworzą. Jest przezabawny, jest odrażający. Fascynuje, przeraża. Tu każdy dialog jest wprost przepełniony paradoksem.

Lustro w którym przedstawiony został mój świat, w „Happiness” jest potłuczony, pełen plam i kurzu. Nie obawiaj się, Eksperymencie. Poczujesz się niekomfortowo, lecz to planowana część programu. Ta scena Cię obrzydzi. Tamta rozbawi. Nie kryj się z prawdziwymi odczuciami, poczuj się zdeprawowany wspólnie z bohaterami.

Ponoć największym marzeniem twórcy filmowego jest widz wychodzący z kina w nastroju wesołym, przygnębiającym czy może skłaniającym do refleksji, zależnie od tonu filmu. Chcą pichcić twory, które wywołują impakt, przemyślenia, dyskusje. To zdaje się być credo reżysera, Todda Solondza.

„Happiness” to film, który powoduje (przed chwilą wymyślony przez moją osobę) syndrom „ja pierdolę…„, kiedy to przy scenie łapiesz się za głowę nie wiedząc czy być zażenowany, czy pełen podziwu i zachwytu. Todd Solondz stosuje drastyczne metody, ukazuje PRAWDĘ. W swoich filmach, jak sam przyznaje, chce pokazać do czego ludzie są zdolni, każdy z nas. Każdy Kowalski którego mijasz ulicą. Jego zdaniem, jednym z większych sukcesów jaki możemy osiągnąć, to zrozumienie i zaakceptowanie brutalnego obrazu człowieka. Twój tata może być pedofilem. Ty możesz być pedofilem.

Nie pozostało Tobie, Eksperymencie, nic innego jak obejrzenie tego filmu, następnie odwiedzenie popularnego serwisu filmowego i napisanie jak to poczułeś się obrzygany tym szlamem; że takich reżyserów powinno się zamykać w psychiatryku w Gnieźnie; że w ogóle lol i wtf. I gdyby Solondz znał język polski i jakimś trafem przeczytał tę opinię,  na jego twarzy zapewne pojawił się promienny uśmiech. Byłby jeszcze bardziej dumny z „Happiness”, gdyż zastosowanie drastycznych środków zadziałało.

Ów obrzygany widz prawdopodobnie zacznie z kimś dyskusję, z kimś – być może – o opozycyjnej opinii nt. filmu. Zrodzi się z tego rozmowa, która z minuty na minutę będzie schodzić z tematu „czy film jest yay or nay”, a zacznie przeobrażać się w dyskusję na tematy, które film dotyka. Celowo pomijam o czym „Happiness” jest, jakie dokładnie zagadnienia porusza i co czyni go popieprzonym. Najlepiej do filmu podejść z nieświadomym umysłem.

To jest dobry film. Czasem o nim myślę, np. podczas mycia zębów. Wiedzcie, że jeśli myślicie o jakimś filmie podczas mycia zębów, to jest to film, który dał wam niezłego liścia. A ten film… A ten film uderzył mnie pięścią w nos.

PS. „Happiness” bardzo często gości na listach najniebezpieczniejszych filmów w historii, także jeśli masz wrażliwą duszę, zastanów się czy na pewno chcesz go obejrzeć.

PS2. Zastanów się podwójnie, jeśli masz zamiar obejrzeć ten film z rodzicami czy dziadkami. Byłoby bardzo niezręcznie.

PS3. Jeśli sam jesteś rodzicem, zastanów się potrójnie czy nie szkoda Ci szkraba.

PS4. A gdy już obejrzysz, polecam zastanowienie się wielokrotne.

PS5. Ten film to idealna okazja na grę alkoholową. Za każdym razem gdy przytrafi Ci się syndrom „ja pierdolę…„, wychylasz jednego kielicha. Powodzenia z kacem.

Horror of Dracula – recenzja

Twórca jednego hitu, a zarazem tak wielu symboli kultury. Bram Stoker, bo o nim mowa, zapisał się w annałach jako ojciec jednej z największych ikon. Ikona przerabiana i filtrowana na wszelkie sposoby przez artystów z różnych dziedzin sztuki. A imię jego – Drakula.

Jak powszechnie zaakceptowano, pierwszą adaptacją powieści był niemy film „Nosferatu, eine Symphonie des Grauens”. Jednakże zacieklejsi miłośnicy zapewne słyszeli o zagubionej taśmie węgierskiej wizji najbardziej znanego wampira („Dracula’s Death”) upichconej rok wcześniej od niemieckiego klasyku. 10 lat później powstał być może najważniejszy film na podstawie tej książki (nazwany po prostu „Dracula”). Bela Lugosi stworzył pamiętny portret postaci na którym wzorujemy się po dziś dzień. Po niemieckim i amerykańskim, w końcu nastał czas na angielskie wyobrażenie Drakuli.

Podobnie jak poprzednicy, tutaj również potraktowano dzieło Stokera… swobodnie. Przykładowo: w książce Drakula miał możliwość przemiany w nietoperza, z której korzystał. W brytyjskim filmie wmówiono nam, iż to tylko nic niewarty mit. Uczyniono to z prostego powodu – budżetu. Bardzo szanowana wytwórnia Hammer najwyraźniej nie była pewna sukcesu produkcji. Inne cięcia nie są już tak zrozumiałe (usunięto kilka ważnych postaci, żal szczególnie Renfielda).

Czuć ujmującą nutę w „Horror of Dracula”. Trudno oprzeć się wdziękowi  wypowiadanych w szekspirowskim stylu słów. Wszyscy wysławiają się z odpowiednią dozą elokwencji, co samo w sobie wytwarza kinematograficzny aromat. Już pierwsze ujęcia Harkera wędrującego w kierunku zamku Drakuli wysyłają do widza zestaw wibracji, których we współczesnym kinie odbieramy coraz mniej.

Naturalnie film nie ustrzegł się wad – wszak mamy do czynienia z latami pięćdziesiątymi. Niektóre zachowania bohaterów wydają się być nieprzemyślane, również poziom aktorstwa bywa chwiejny (tu swe zastrzeżenia adresuję głównie do Arthura), lecz to nic w porównaniu z klimatem grozy unoszącym się po całym ekranie. Źródłem owego klimatu jest antagonista całej historii. Drakulę zagrał Christopher Lee, dostając za swoją ważką rolę śmieszną sumę 750 funtów. Odstawiając na bok dysputę „kto najlepiej zagrał Drakulę”, należy zaznaczyć, iż Lee wykonał swą robotę celująco, choć na mój gust wypowiadał nikłą ilość linijek odrobinę za szybko.

Siła „Horror of Dracula” nie tkwi w strachu per se. Główne skrzypce zagrał tu niepokój, który trzyma nas skupionych, nawet w nieznaczących scenach. Odnosimy wrażenie, że gdy za oknem wisi księżyc, Drakula jest wszędzie, czyhający na naszą smaczną, ciepłą krew. W każdym ciemnym zakątku. Do seansu niezmiernie zachęcam – przestraszył mnie bardziej niż worek „Kręgów”, „Pił” oraz (o zgrozo!) „Paranormal Activity”.

50/50 – recenzja

To jeden z tych rzadkich. Ale musi kliknąć. W scenariuszu, w obsadzie, w zespole producentów, gdzie pokój edytorski jest przepełniony śmiechem i czystym funem; gdzie film nie jest tworzony dla idei sporej sumy wpłacanej na konto bankowe. Tu naprawdę czuć miłość do tworzenia kina! Mimo że reżyser w wywiadzie stwierdził w rozbrajająco szczerym tonie „Mam nadzieję, że film zarobi kurewsko dużo kasy”.

A powinniście wiedzieć, że pewnego dnia, owy człowiek będzie stawiany w tym samym rzędzie co Woody Allen czy Takashi Miike. Ten pierwszy, bo reżyser stojący za „50/50” posiada niezwykłą umiejętność opowiadania historii, w sposób płynny, gdzie sceny idą niczym nożem po maśle. Ten drugi, bo jest on równie wszechstronnym reżyserem. Przykładowo, „All The Boys Love Mandy Lane” to ukłon w stronę rozkwitu slasherów z lat 80tych. Dosyć… specyficzny tytuł.

Tym razem Jonathan Levine podjął się o wiele trudniejszego zadania. Zabrał się za bardzo osobisty scenariusz, spod dłuta Willa Reisera. Facet pewnego dnia dowiaduje się, że jest chory na raka. Jeden z jego najbliższych przyjaciół, Seth Rogen, jest przy nim w każdej ciężkiej sytuacji i pomaga mu przejść ten jakże mroczny okres. Obaj po latach postanowili wpleść swą historię w ruchome obrazki. Tu wkracza Levine, który musi dodać swój wkład, co jest ciężkie gdy współpracownicy podchodzą do projektu tak emocjonalnie. Jak już wspomniałem wcześniej, praca na planie okazała się sprawiać frajdę. Czuć w tej aurze Appatowskie lekcje.

W rolę chorego na raka wcielił się Joseph Gordon-Levitt, którego kochasz lub nienawidzisz. W tym filmie pokochasz. Raczej najlepsza rola w życiu do tej daty. Seth Rogen zagrał samego siebie, jako istny comic relief. Jest to dziwna mieszanka, gdyż obaj reprezentują tak odmienny styl aktorstwa. Aż ciężko to sobie wyobrazić. Dopiero gdy staniecie się świadkami ich wspólnych scen, zauważycie, iż okazało się to być strzałem w dziesiątkę.

To bardzo delikatny temat. Rak. Paraliżujące słowo. Twórcy jednak zaserwowali nam komedio-dramat, uciekając przy tym od banałów i wytartych kliszy. Zapomnijcie o ckliwych scenach w akompaniamencie nastoletniej muzyki. No i pan Rogen, który w swój znany sposób rozładowuje napięcie swą błazeńską manierą, łypiąc jednym okiem na potencjalne partnerki w szczytnych, kopulacyjnych celach.

Z tym filmem jest trochę jak z życiem. W jednej chwili zasmucasz się, w drugiej śmiejesz, w trzeciej masz ochotę na ciężkie przemyślenia. „50/50” uderza we wszystkie nasze nuty, w wyniku czego napisy końcowe towarzyszą sytemu i zadowolonemu widzowi.

W głębi rzeczy, to dosyć optymistyczny film.

Satanico Pandemonium – recenzja

Nadszedł czas zagłębienia się w nieznane rejony. Proszę upewnić się, że nikt nie stoi za Twoimi plecami, sprawdzając czy Twój umysł czasem nie wchłania czegoś, czego wchłaniać nie powinien. Bo to właśnie robi.

Istnieje pewien podgatunek filmowy, którego rozkwit przypadł na lata 70te – szczególnie we Włoszech. Mowa o nunsploitation. Słowem wyjaśnienia, pojęcie te obejmuje erotykę oraz temat czystych, nieskazitelnych zakonnic. W czasach gdy artyści z impetem napadali tematy tabu, jedynie kwestią czasu było gdy dobiorą się do służących Bogu sióstr. Efektem czego na świat wypluto takie dzieła jak „Black Narcissus” czy „Guardian of Hell”.

Główna bohaterka „Satanico Pandemonium” grzeszy już od pierwszego ujęcia – początkowo jedynie urodą. Uczynna siostra cieszy się uznaniem w klasztorze i nie wydaje się, by coś miało zakłócić owy stan rzeczy. Aż do feralnego spaceru, na który nasza postać zdecydowała się wybrać. Podczas zbierania kwiatków przychodzi… diabeł, próbujący opętać naszą niewiastę. Spirala wydarzeń zaczyna się nakręcać, a zakonnicy nie pomaga żadna ilość zdrowasiek. Z dnia na dzień staje się coraz bardziej perwersyjna, kusząc swą nagością każdego dookoła (gwałt na bezbronnym chłopcu też się znalazł). Czy ostatecznie podda się złu?

W międzyczasie film wpada w nieznośny, nadęty ton. Reżyser Gilberto Martinez Solares próbuje oplatać całą intrygę pretensjonalnymi frazesami, nadać temu wszystkiemu głębszy sens. Sztuczkę zbudowano jednak bez polotu  – towarzysząca nam muzyka, spowita mistycznym posmakiem oraz główny antagonista w postaci Lucyfera to jedyne atuty tej przeciętnej produkcji. Ani to porno, ani tym bardziej horror.

PS. Zgadza się, postać grana przez Salma Hayek w „From Dusk ‚Till Dawn” została tak nazwana na cześć „Satanico Pandemonium”.

PS2. To prawda, Quentin jest fanem tego filmu.

Moulin Rouge – recenzja

To będzie prawdopodobnie najbardziej bezużyteczna recenzja na tej, zapomnianej przez Boga, stronie. Moja opinia naprawdę nie ma tu znaczenia. Dlaczego?

To był istny precedens – oscarowa nominacja dla Najlepszego Filmu, lecz nie dla Najlepszego reżysera. Jak rozumieć tę logikę? Baz Luhrmann przed dyktafonem przekonuje, że wcale go nie zraził przytoczony fakt. Jest jednak coś na rzeczy – film zachwyca na pewnej płaszczyźnie. Mowa o wymyślnych kostiumach, (dosłownie) niepowtarzalnej biżuterii, perfekcyjnej scenografii współgrającej z całą otoczką i specyfiką tytułu. Podobny problem dotknął „Ondine” czy „Enter the Void” – przerost formy nad treścią.

Zdaję sobie sprawę, że pierwsze 15 minut filmu jest celowo szybkie i chaotyczne (tak jakby film krzyczał zza ekranu „Zaakceptuj to albo wyłącz!”), by ukazać egzotykę „Moulin Rouge”. Patos wyłania się z każdego kąta, każdego dialogu, każdego niezrozumiałego, szybkiego najazdu kamery na twarz postaci (niczym z horroru z lat 70tych). Baz nie lubi oglądać nudnego, prawdopodobnego realizmu na ekranie – w jego opinii to widza usypia. Kluczem jest ukazanie realistycznych wartości poprzez nierealistyczną formę. Na tym polu Australijczyk nie zawiódł.

Należy sobie zadać pytanie – czy jesteś w stanie przełknąć taką dozę symptomatycznego banału polanego w sosie zwanym Trylogią Czerwonej Kurtyny? Niektóre sceny są naprawdę przerysowane – i kilkakrotnie będziesz się zastanawiać czy reżyser celowo wprowadza takie zabiegi, czy może jednak okazuje się nie być najlepszym pisarzem na tym padole.

Fragmenty w których aktorzy użyczają swoich wyższych oktaw głosowych to inna… spektakularna para butów. Strzałem w dziesiątkę było umieszczenie współczesnych hitów jak „Like a Virgin” czy „Smells like Teen Spirit” do filmu, nadając im podniosły, artystyczny posmak. Jednakże, zrozumiałym widokiem jest skrzywienie na twarzy zagorzałego wielbiciela Nirvany – nie każdy potrafi przełknąć tego rodzaju niszczenie świętości.

Wróćmy do pytania zadanego w pierwszym akapicie – czemu nie należy przykładać szczególnej wagi do mojej opinii? Bo „Moulin Rouge” to bardzo, bardzo nieprzewidywalny film. Żadna dawka kilobajtów nie powie Ci, czy ten film Ci się spodoba, czy nie. Wszystko zależy od nastroju, pory dnia i, przede wszystkim, nastawienia. Obejrzyj pierwsze minuty – jeśli nie będziesz w stanie przełknąć tej feerii barw, inspiracji przepychem wschodniej kultury i konwencji pop-opery – odpuść. I spróbuj jutro. Bo spektakl jest tego wart.

Toy Story 3 – recenzja

Nie mogę nazwać siebie pixarofilem, jestem jednak w stanie docenić wkład tej wytwórni w naszą branżę. Perfekcjonizm Johna Lassetera (szefa firmy) i jego ekipy połączony z resztkami magii Disneya spowodowały zdobycie 26 Oscarów, 7 Złotych Globów i 3 Nagród Grammy. Ich ostatni film – recenzowany właśnie „Toy Story 3” – jest pierwszym, który wygenerował ponad miliard dolarów zysku. Otrzymał przy tym ogólnoświatowe uznanie widzów. Na 249 recenzji tylko jeden procent stanowiły oceny negatywne, a Quentin Tarantino uznał tę produkcję za najlepszy obraz 2010 roku.

W czym tkwi receptura Pixara? Czy Toy Story 3 naprawdę zasługuje na tak szeroką aprobatę? Tak, biorąc pod uwagę gatunek jaki reprezentuje. Jest to animacja w swym najlepszym, współczesnym wydaniu. Wzruszająca, mądra, ekscytująca, zabawna. Ileż tu nawiązań do naszej kultury! Uważni wykryją odniesienia do m.in „The Shining” czy „Evil Dead”. Do pozornie prostej historyjki o przeciętnych zabawkach, Lee Unkrich sprytnie wplótł lekcje życia, melancholijne myśli o przemijaniu i nietrwałości pewnych rzeczy…

O czym opowiada klamra zamykająca tę wielką trylogię? Andy wyrósł przez te lata i jest o krok od wyjazdu do college’u. Skoro chłopak wydoroślał, co stanie się z zabawkami? „Jednym z głównych pytań przewijających się przez fabułę było: czy Andy’ego jeszcze obchodzą starzy, plastikowi przyjaciele?” – oznajmił scenarzysta Michael Arndt (twórca „Little Miss Sunshine”). Dalej kontynuuje – „W pierwszej części Woody próbuje zrozumieć, że nie zawsze musi być na 1. miejscu – był to morał odpowiedni dla 5-6 latka. W dwójce kowboj zdaje sobie sprawę ze swojej śmiertelności, co jest idealnym zagadnieniem dla świadomości 8-10 latka. W „Toy Story 3″ Woody jest zobligowany do wydobycia z siebie więcej dojrzałości nadającej się dla nastolatka wchodzącego w dorosłość”.

„Toy Story 3” jest dla każdego. To film absolutnie masowy. Ten termin ostatnio nabrał nieco negatywnego znaczenia, lecz nie w tym przypadku. Pixar po prostu ma swoje zasady, własną poprzeczkę, którą podwyższa każdym kolejnym tytułem. Tylko oni mogą stworzyć tak życiowy film o zabawkach. Tylko tutaj Tom Hanks może podkładać prawdziwy, Tom Hanksowy głos. Tylko ta animacja potrafi spowodować uronioną, sentymentalną łezkę u 30-letniego faceta. Tylko „Toy Story 3”.

Dead or Alive – recenzja

Zanim zagłębię się w szczegóły, chciałbym Cię ostrzec. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż recenzowany tytuł nie przypadnie Tobie do gustu i wrzucisz go do tego samego worka, co filmy ze Stevenem Seagalem i Chuckiem Norrisem. Co prawda będzie to świadczyć o Twojej błogiej ignorancji, ale właśnie tak działa Takashi Miike – ekscentryczny reżyser, prosto z Japonii.

Urodzony w 1960 roku, początkowo nie miał nawet ambicji zostania twórcą filmowym. W rzeczywistości marzył o… zawodowym ściganiu się na motorach. Los potoczył się w zgoła innym kierunku – gdyż, jak sam twierdzi, stworzenie filmu jest bardzo łatwe. Albo trzeba mieć talent filmowy, albo talent do nawiązywania odpowiednich kontaktów. O jego pracoholizmie niech świadczy fakt, iż w 1999 roku na świat wyszło sześć jego filmów i jeden mini-serial. Obiecał sobie, że nie będzie się ograniczał do jednego gatunku. W ten sposób stworzył surrealistyczny obraz o Yakuzie (m.in kultowe „Gozu”, które mocno polecam), horror z domieszką komedii w konwencji musicalu („The Happiness of the Katakuris”) czy pozycję, która w największym stopniu zbliża się do mainstreamu („One Missed Call” –  może dlatego Amerykanie stworzyli remake).

Problem z „Dead or Alive” wydaje się być powiązany z początkiem filmu. Pierwsze sześć minut to istna makabra dla naszych zmysłów – atakowani jesteśmy psychodelicznymi riffami, hiperrealistycznymi scenami gore (znak rozpoznawczy Takashiego) oraz chaotycznym montażem. Od razu wiesz, że oglądasz coś niezwykłego. Coś… nowego. Wpadasz w nieopisany trans. Jednakże, gdy mija owe sześć minut, akcja ustaje. Chcesz więcej tej filmowej egzotyki prosto z Kraju Kwitnącej Wiśni, lecz reżyser ma zgoła odmienne plany. Co prawda od czasu do czasu jesteśmy świadkami odrażających scen, lecz nie jest to taki hardcore, jaki sobie wyobrażałem w myślach.

Film przedstawia historię detektywa Jojimy, który od lat próbuje wsadzić za klatki kilku typów spod ciemnej gwiazdy próbujących przejąć interesy podziemia. Taki sam cel przyświeca członkom chińskiej Yakuzy, lecz żadna ze stron nie ma zamiaru iść na układy. Taka sytuacja w ostateczności może doprowadzić tylko do jednego – wojny. A ta, jak wiadomo, wymaga ofiar…

Uciążliwie zwolnione tempo akcji i szczątkowe (choć napisane fachowo przez Ichiro Ryu) dialogi mogły znudzić niejednego, w tym moją osobę. To nie jest tytuł, który można obejrzeć o każdej porze. Nie polecam trailerów – jedynie ukształtują w Twojej głowie fałszywy obraz o filmie, a to już krótka droga do rozczarowania podczas seansu. Musisz zrozumieć metody Miikiego. Wprawdzie jest to bardzo trudny artysta, lecz – w przeciwieństwie do większości –  odwdzięcza się z nawiązką gdy zaakceptujesz prawa jakimi rządzą się jego dzieła.

Na planie większości jego filmów obsada niejednokrotnie mu radzi „Takeshi, przesadziłeś w tym miejscu”; „ok, to jest za mocne”; „powinieneś złagodzić tę scenę”. Podziwiam go za bezkompromisowość, ponieważ on nigdy nie ulega. Dla niego granice mają wydźwięk pejoratywny. Właśnie tego we współczesnym, japońskim kinie brakuje – jaj.

Dodam tylko, że finałowa scena „Dead or Alive” po prostu zabija. Pod każdym względem.

Le Samourai – recenzja

Jean-Pierre Melville uważany jest za jednego z prekursorów francuskiej Nowej Fali. Filmy jego autorstwa wyróżniają się surową estetyką, melancholijnym poetyzmem i nieznośną suwerennością w przebiegu zdarzeń. Jest wierny realizmowi, lecz to pojęcie różni się w świecie filmowym, którym Melville żył i oddychał. „Le Samourai” – być może jego największe dzieło (adorowane przez Quentina Tarantino) już na samym początku wyjaśnia o czym opowiada.

Leżący na łóżku Jef, widniejący napis „Nie ma większej samotności niż samotność samuraja, chyba że ta tygrysa w dżungli” zaczerpnięty z Księgi Bushido. Pomrok klimatu noir aż unosi się w powietrzu, a Ty z sekundy na sekundę pochłaniasz kolejne subtelne ujęcia, oszczędność w dialogach (pierwsze słowa wypowiadane są w dziesiątej minucie) i zagadkowość Jefa, stanowiąca główny motyw utworu. Nadużywana klisza klimatu gangsterskiego to jedynie zasłona dymna, odpowiednie tło dla wydarzeń, fetysz reżysera – nazwijcie to jak chcecie.

Po porażce zwanej „Deux hommes dans Manhattan” Melville rzekł „Od teraz zajmę się filmami, które celują do szerszej widowni, a nie wąskiej grupy bufonów”. „Cercle rouge” czy „Armée des ombres” pozycjami dla mainstreamu? Chciałbym, aby te czasy powróciły. Recenzowany film może wydawać się trudny, przepełniony symboliką, i tak w istocie jest. Niemniej przeto, warto spróbować. Melville sprytnie przebiera w środkach przekazu swych poglądów, następstwem czego wieloletni krytyk filmowy jak i młodzieniec szukający dobrego kina znajdą coś dla siebie. I na takie pojęcie mainstreamu ja się godzę.

W dalszym ciągu nie zdradziłem Wam nic z fabuły. Jeżeli was zaciekawiłem, to zaufajcie mi. Ta niewiedza zaprocentuje. Czytasz o obrazie wybitnym, z prominentną rolą Alaina Delona, aptekarskim sposobem kręcenia scen… John Woo nosi się z zamiarem wyreżyserowania remake’u. Facet igra z ogniem.

Funny Games U.S – recenzja

Odważnych zapraszamy! Znamienny rollercoaster w wykonaniu Michaela Haneke został ponownie otwarty, równo po dziesięciu latach. Zdarzyła się rzecz rzadko spotykana, zwana quasi-remakiem. W 1997 roku wspomniany reżyser stworzył austriacką wersję Funny Games. Film najwyraźniej mu się udał, gdyż dekadę później zmajstrował auto-remake, tym razem w języku przyjaznym dla pionierów Coca Coli. Tym ruchem twór naturalnie dotarł do większej rzeszy widzów, choć osobiście upatrywałbym się chwilowej impotencji twórczej.

Nowa edycja nie wnosi na stół wiele nowego. Oba obrazy są identyczne, kadr w kadr, dialog w dialog, jedynie twarze aktorów uległy zmianie. Założę się, że niejeden kupi film tylko dla zobaczenia Naomi Watts paradującej pół filmu w samej bieliźnie. Tim Roth – choć dyskusyjny pod względem umiejętności – też zachęci mocniej niż „jakiś tam” Ulrich Mühe. Największe wrażenie robią dwaj oprawcy – Michael Pitt oraz Brady Corbet. Odwalają kawał dobrej roboty jako eleganccy sadyści w nienagannie białych rękawiczkach. Porównania do Hannibala Lecter jak najbardziej wskazane, choć żądzy zjadania ludzkiej wątroby akurat nie objawiają. Oni chcą tylko się pobawić.

Czyli co, zwykły thriller jakich wiele na tym ponurym padole? W takim przypadku nawet nie miałbym czelności zawracać Tobie, drogi Czytelniku, głowy. W „Funny Games” jest zawarty aspekt, który wyróżnia go wśród sztampy i wyciąga z rynsztoku przeciętniactwa. Mianowicie zabawa reżysera z widzem. Puszczanie oka w stronę odbiorcy (w oryginalnej wersji nawet dosłownie!) to jedno, ale podczas filmu dzieją się rzeczy naprawdę dziwne i zmuszające nas do mimowolnej refleksji.

Tak właśnie należy podejść do tej pozycji. Daj się zwieść reżyserowi, niech Tobą pogrywa. On wie, że Ty chcesz. Rozumie, że lubisz patrzeć na cierpiących ludzi. To przyciąga wzrok, to przyciąga naszą uwagę. Wbrew pozorom w filmie znajduje się sporo warstw. Obnaża nasze pragnienia, wpisuje się z wizją Haneke o wyalienowaniu jednostek i skutkach braku nici uspołecznienia. Przyznacie, że jak na slasher (określenie sporne, gdyż przemoc została odsunięta poza kadr), to już naprawdę dużo.

Dom zły – recenzja

Kochamy szczelnie ukryty morał, który na końcu wyskakuje przed oczyma w formie podniosłego monologu i pocieszającego happy endu. Mimowolnie pokrzepia to nasze serca.

Do domu złego wejdziecie czyści. Brudni wyjdziecie.

Smarzowski nie jest staromodnym prykiem, bacznie obserwuje zmiany zachodzące w tej branży. Dlatego idealnie trafia z czasem, kiedy modne jest wrzucanie kilku gatunków do jednego kotła. Zachowuje przy tym swój charakterystyczny styl, za który pokochaliśmy go przy „Weselu”, tym razem spotęgowany bo historia sama w sobie tego wymaga.

Po śmierci swej żony, Edward postanawia wyjechać i zapomnieć o zgubnych czasach. Pegeery w pobliżu Bydgoszczy stanowiły nielichą opcję, więc bohater czym prędzej wyruszył w drogę. Normalnym jest robić sobie przystanki podczas podróży. Dla Edwarda takim przystankiem był pewien dom, w którym małżeństwo – początkowo nieufne przybyszowi – prędko zaprzyjaźnia się z podróżnikiem i gości wedle polskich tradycji. Jesteśmy również świadkami drugiej linii fabularnej, odbywającej się 4 lata po wydarzeniach w Domu. Milicjanci mają za zadanie zrekonstruować bieg wydarzeń. Jest z nimi Edward, który krok po kroku stara się opowiedzieć całą historię.

Jest to obraz ciężki na niejednej płaszczyźnie. Jeśli dysponujesz nikłą wiedzą o PRL-u, pogubisz się w połowie dialogów. W dodatku filmowy fason Smarzowskiego wcale nie pomaga w odbiorze –  mroczność scala się z groteską mającą na celu widoczniejsze udowodnienie swych racji widzowi. Dom zły to Polska w czasach komuny. Każdy człowiek ma coś na sumieniu, każdy działa dla swej korzyści. Prawdy nie ma – sami ją tworzymy.

A wszystko polane skatologicznym klimatem, Dezerterem z ukradzionego radia oraz lejącą się wódką, która jedynie uwidacznia nasze pierwotne instynkty. To właśnie wódka otrzeźwia umysł widza, rozjaśnia motywację ludzkich zachowań. Agnieszka Matysiak żartobliwie nazwała Smarzowskiego trzecim bratem Coenów. To cholernie trafne porównanie. Polska, niecelowa odpowiedź na „Fargo” – między innymi tym jest „Dom Zły”.

Szkoda, że reżyser ma tak długie interwały pomiędzy każdym filmem. Obecnie pracuje przy – jak to uroczo określił – mielonkach (polskie seriale), by zapewnić byt rodzinie i dofinansować następne projekty. Ponoć w szafkach chowa kilka scenariuszy, na które w dalszym ciągu nie jest mentalnie gotowy. Czy następnym razem ktoś wyjdzie z domu złego? Szczerze w to wątpię. Taka już jego maniera.

Mam dobry humor. Zjadana właśnie czekolada uwalnia fenyloetyloaminę do mojego organizmu. Ostatnią rzeczą jaką chcę, to powtórny seans z „Domem złym”. Niech to posłuży za brudną rekomendację.

Oskary 2011

Zeszłej nocy odbyła się gala rozdania Oskarów. Najważniejsza nominacja – „Najlepszy film” – zamieniła się w zwycięstwo w przypadku „Jak zostać Królem”. Tom Hooper (reżyser), Colin Firth (aktor pierwszoplanowy) oraz David Seidler (scenariusz oryginalny) również dostali swe statuetki. Najlepszą aktorką pierwszoplanową okazała się Natalie Portman (Czarny Łabędź), najlepszym aktorem drugoplanowym Christian Bale (The Fighter; o zgrozo), a najlepszą aktorką drugoplanową – Melissa Leo (The Fighter). Mój osobisty faworyt – „Social Network” zdobył trzy Oskary. Jednego otrzymał za montaż, scenariusz adaptowany (Aaron Sorkin) i muzykę (Trent Reznor). Najlepszym filmem animowanym – ku ucieszy większości – okazał się „Toy Story 3”. Film Nolana „Incepcja” zdobyła aż (tylko?) 4 Oskary, za montaż dźwięku, zdjęcia, efekty specjalne oraz dźwięk.  Najlepszymi kostiumami oraz scenografią może pochwalić się „Alicja w krainie czarów”. Podsumowując, zaskoczeń brak. Poprawny politycznie „Jak zostać Królem” wygrał, co było pewne niczym śmierć oraz podatki. Pomimo dyskusyjnej obiektywności jury, Oskary ponownie przyciągnęły ogromną ilość widzów.

Charlie Sheen przeholował

Na wskutek przeprowadzonego wywiadu z Sheenem, zakończono realizację serialu „Two and Half Men”. Czyżby zbyt drastyczna reakcja? Ostatnio tabloidowa Ameryka żyje nieustającym balowaniem aktora (walizki z kokainą included), a CBS ze względu na zyski przymykała oko na kolejne przewinienia gwiazdy „Hot Shots”. Tym razem natłok kontrowersji pokonał nawet giganta, jakim bez wątpienia jest ten serial. Charlie w w/w wywiadzie delikatnymi słowami określił producenta serialu, Chucka Lorry’ego: „Nienawidzę go. Jest głupim, głupim małym człowieczkiem i cipą, jaką ja nigdy nie chciałbym być. Mówiąc to, jestem uprzejmy”. O co poszło? Nie wiadomo. Jednak ABC wkrótce wyemituje świeży wywiad z Sheenem, który prawdopodobnie rzuci więcej światła na sprawę.

Hulk być w nowym wcieleniu

Edward Norton nie zagra Hulka – to wiadomo od dosyć dawna. Zastępca roli, Mark Ruffalo przeczytał scenariusz filmu „Avengers” i podzielił się z MTV wrażeniami. Jego szczerym zdaniem, twórcy napisali świetny i zabawny scenariusz. Opowieść o drużynie superbohaterów takich jak Iron Man, Kapitan Ameryka, Thor czy właśnie Hulk wyreżyseruje Joss Whedon (Firefly), co bardzo dobrze roku jakości produkcji. Premiera dopiero w 2012 roku.

The Social Network – recenzja

Czy da się stworzyć frapujący film o zakładaniu strony internetowej? Bez problemu, wystarczy wypełnić dwa warunki: opowiadać o jednej z najchętniej wizytowanych stronach w internecie Facebooku oraz nazywać się David Fincher.

Jako że wywiązano się z powyższych wymogów, dostaliśmy kawał solidnego kina. Zero amatorki, zero pomyłek. Oponenci rzekną – przegadany. Cholera, to nie jest produkcja o komandosach ratujących córkę prezydenta z rąk podstępnego rzezimieszka. 95 procent SN to rozmowy, bo historia tego wymaga. Historia o geniuszu z pomysłem wartym miliony. Wpierw buduje zalążki formujące się na kształt Facebooka. Jest zmuszony użyć przy tym zdolności manipulacyjnych, które mocno go wykosztują.  Sukces niespodziewanie narasta, aspołeczny Mark staje się ważną osobowością na uczelni, a w interes próbuje wessać się twórca Napstera (w tej roli Justin Timberlake).

Początkowo konstrukcja filmu potrafi zawrócić odbiorcy w głowie. Sceny rozprawy przeplatają się z retrospekcjami, akcja nabiera ciężko przyswajalnego tempa, a wówczas już krótka droga do zagubienia w całym tym kociole nazwisk, faktów i ich przekręceń. Jednakże od połowy fabuła dostaje zastrzyku uspokojenia, scenarzysta skupia swą uwagę na uczuciach bohaterów, po czym wciśnięci w fotel przyglądamy się wydarzeniom prowadzącym do… No właśnie, tu wypełzuje się pewien problem.

Konkluzja filmu nie jest do końca jasna, choć można to zrozumieć w przypadku historii opartej na faktach. Ile jest tutaj prawdy? Sprawa nie do końca rozstrzygnięta, co dodaje trochę wątpliwości w prawdziwość przedstawionych losów. Sam Mark Zuckerberg (ten prawdziwy) wynajął całą salę kinową dla sztabu pracującego w Facebooku. Po emisji skwitował, że niektóre sceny ociekają hiperbolizmem, że w rzeczywistości proces powstawania serwisu polegał na zwykłym siedzeniu przy komputerze, bez większych ekscesów. Najmłodszy miliarder w historii nie jest skory do przyklaskiwania dziełowi Finchera, gdyż scenariusz wcale nie poprawia jego wizerunku. Może jedynie kreuje Marka jako postać tragiczną, postawioną pomiędzy młotem a kowadłem. W tym przypadku młotem jest szansa na miliony dolarów, a kowadłem najlepszy (plus jedyny) przyjaciel Zuckerberga.

Adoruję filmografię Davida Finchera, „Fight Club” plasuje w TOP 10 moich ulubionych tytułów, niemniej „Curious Case of Benjamin Button” zrodził we mnie wątpliwości co do formy mistrza. Tymczasem wraz z „Social Network” wraca na zasłużony piedestał. Bawi się konwencją, perfekcyjnie wykorzystuje (notabene najwyższej jakości) soundtrack, wyciska z aktorów złote kreacje. Wyszperanie małostkowych defektów to nonsensowna szukanina dziury w całym.

Good, Bad and Ugly – recenzja

Trzydziesty wpis postanowiłem uczcić wyjątkowym filmem. Nieśmiertelnym dziełem Sergio Leone. Niezapomnianymi kreacjami trzech tytułowych bohaterów. Nastrojową muzyką pochodzącą wprost z instrumentów Ennio Morricone. Po prostu „Dobrym, Złym i Brzydkim’.

Akcja kręci się w okół pieniędzy, których suma wynosi 200,000 dolarów (równoważne z dzisiejszymi 6,000,000 dolarami). Nie do końca jasną kwestię stanowi lokalizacja rzeczonej mamony. Kowboj Dobry (Clint Eastwood) wie pod którym grobem są zakopane. Brzydki (Eli Wallach) o charakterze szalbierza nosi ze sobą informacje dotyczące nazwy i umiejscowienia cmentarza. W ten sposób nieprzyjaciele mimowolnie zaczynają sobie pomagać. Jak się domyślacie, istnieje jeszcze trzeci – Zły (Lee Van Cleef), despotyczny koneser forsy.

Przeciwnicy zapytają – „Skąd ta globalna aklamacja?”. Ponieważ niniejszy obraz nie posiada rażących błędów. Jest wszystko – wabiący widza scenariusz (choć bez kilku szczęśliwych zbiegów okoliczności nie mogło się obyć), znakomita reżyseria (czuć rękę doświadczonego fachowca) w której zawarto zapierające dech w piersiach widoki (miasta jak Burgos czy Castilla zobowiązują).

Także na płaszczyźnie aktorskiej nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Wallach w procesie kręcenia zdjęć niemalże poświęcił swe życie (mowa o scenie skakania z pociągu),  Eastwood pokazał się z jak najlepszej strony, natomiast już sama twarz Van Cleefa jest przepełniona rysami czystego zła.

To jeden z tych filmów, które należy obejrzeć przed śmiercią. Jak „Ojciec Chrzestny” jest królem gangsterki, „Star Wars” kwintesencją science fiction, tak „Good, Bad and Ugly” jest tym, co najlepsze w westernie.

Whatever Works – recenzja

Woody Allen to kinematograficzne bóstwo  – proste jak drut. Wybaczcie mi ten pusty frazes, lecz to oznajmienie paść musiało.

Prominentny reżyser wraz z zeszłorocznym tytułem powraca na stare śmieci, które dla niego stanowią synonim Nowego Jorku. Nie bez powodu wybrał takową lokalizację, chciał bowiem pokazać wszystkim malkontentom, iż dalej potrafi zagrać swe najlepsze nuty, w starym stylu. Plan się powiódł, w końcu pierwsze wersje scenariusza zrodziły się na papierze już w latach 70-tych.

Podstarzały; zgorzkniały; z dosyć niecodziennym poczuciem humoru to cechy, które Borisowi (w tej roli Larry David) można przypisać już przy pierwszy kontakcie. Taka wstępna ocena wcale nie odbiega daleko od prawdy – zgorzkniałemu facetowi nie powiodło się ani w życiu miłosnym, ani w karierowym. Próbował się biedak zabić, a nawet ta wątpliwie chlubna procedura mu nie wyszła.

Pewnego dnia postanawia podzielić się przemyśleniami o moralności, przestrogami o kobietach, refleksjami dotyczącymi ogólnego pojęcia o naszym jestestwie. Wszystko to polane sarkastycznie-gorzkim sosem humorystycznym. Już pierwszy monolog do kamery zwraca uwagę widza, a dalej jest z górki – widz wciąga się w ten świat bez popitki.

Fabuła zdaje się posuwać wolnym krokiem, wręcz płynie młynkiem, pozwalając odbiorcy na liczne zadumy. Brzmi nudno? Być może, ale styl Allena z sukcesem unika pułapek monotonni.

Jak opisać „Co nas kręci, co nas podnieca” w kilku podsumowujących słowach? Nie jest tajemnicą, że to taka spowiedź Woody’ego zawarta w ruchomych obrazkach. Istne wyżalenie się, samoterapia. W końcu każdy we własny sposób wyrzuca z siebie rozgoryczenie.

Skazka skazok – recenzja

 

Tej stronie przypisane jest kilka zadań – jednym z nich jest unaocznienie czytelnikom, jak wiele dzieł w kinematografii jest wartych bliższego zapoznania. Takowa twórczość często jest mało popularna szerokiej publiczności i z dnia na dzień coraz bardziej popada w przeklęte zapomnienie. Czas więc rzucić trochę światła na „Skazka skazok” (tłum. „Bajka Bajek”, ang. „Tale of Tales”), animację stworzoną przez arcyciekawą osobowość – Rosjanina Yuriv Norhteyn.

Twórca bogatym dobytkiem pochwalić się nie może, bowiem na koncie widnieją cztery produkcje. Piątą – „Overcoat” – tworzy od 1981 roku. Do dziś jej nie skończył (w 2005 roku oznajmił, iż ma 20 minut gotowego materiału)… Wracając do „Skazka skazok”, jest to jego ostatnia praca, być może najchętniej obsypywana nagrodami typu „najlepsza animacja wszech czasów”. Słusznie?

Z pewnością nie jest to pozycja łatwa. Nie każda kreskówka musi być prostolinijna niczym „Krecik”. Recenzowany tytuł rozpoczyna się kilkoma sekwencjami – dziecka przy matczynej piersi, palących się mebli i jabłka oprószonego śniegiem. Kilku zdarzeniom przygląda się ujmujący wilczek. Przez całe 30 minut widzimy niezwiązane ze sobą scenki. Poniektóre idylliczne, poniektóre traumatyczne.

Najchętniej używana interpretacja filmu brzmi, iż zajmuje się on problemem przemijania, percepcji czasu. Widzimy tańczących zakochanych, którzy zostają brutalnie rozdzieleni z powodu II Wojny Światowej. Spoglądamy na dziecko, które chcąc nakarmić ptaki ćwierkające w pobliżu, zostaje siłą zabrany przez pijanego ojca. Oglądamy też picassowskiego byka i dziewczynkę ze skakanką. W kolejnych kadrach czuć coraz to inne metafory, scenki chcące przekazać coś widzowi w sposób alegoryczny, piękny wizualnie. Nie każdy jednak przychyla się w stronę egzegetyczną utworu.

Istnieje inna teoria, dokładnie scharakteryzowana w książce „Yuri Norstein and Tale of Tales: An Animator’s Journey”, autorstwa Clare Kitson. Jej zdaniem, poszczególne momenty utworu zostały zainspirowane najrozmaitszymi chwilami z  życia autora. Dom przy którym palą się meble to dziecięcy budynek Norhteyna. Współpracowniczka przy produkcji Lyudmila Petrushevskaya pewnego razu sama zaobserwowała faceta na rauszu ciągnącego syna mimo woli tego drugiego. Czy to pozbawia twór pewnych wartości i czyni go trochę pretensjonalnym? Na publicznym forum konstytuują się różne stanowiska w tej sprawie.

Nieważne która hipoteza jest właściwa. Fakt pozostaje faktem, iż „Bajka bajek” to wizualny oraz nastrojowy skarb rosyjskiej animacji.

PS. Tytuł można obejrzeć w serwisie Youtube.

Już nie pod przykrywką

Pierwsza wpadka J.J Abramsa? Najwidoczniej, ponieważ reklamowany jako hit „Undercovers” plasuje się w Top 5 największych rozczarowań sezonu. Para agentów zbiera przed telewizorami około 5 mln. widzów, co nawet w NBC jest przysłowiowym gwoździem do trumny.

Ślub dalej trwa

Film „Śluby Panieńskie” reżyserii Filipa Bajona łącznie zarobił 10 milionów złotych. Po siedemnastu dniach tytuł dalej utrzymuje się na pierwszym miejscu, choć debiutujące „Paranormal Activity 2” konkretnie depcze mu po piętach. Na trzeciej pozycji uplasował się „RED”. Pozytywnie poradziło sobie kino artystyczne – mowa o „Essential Killing”, który sumarycznie zainkasował 270 tysięcy złotych.

O nie…

Ja wiem, to plotka. Ale jeśli jesteś fanem anime, ostatnimi czasy doświadczyłeś zawału, a na każdą profanację odpowiadasz dziesiątkami przekleństw na forum internetowym, to wypij wpierw melissę. Mianowicie, Warner Bros. planuje zekranizować pierwsze trzy tomy mangi „Akira”! Niemniej, nie ta informacja stanowi najbardziej zatrważającą część. Bowiem głównego bohatera o imieniu Tetsuo zagrać ma… Zac Efron we własnej osobie! My jedynie możemy trzymać kciuki za to, aby projekt podzielił los filmowego „Cowboy’a Bebopa”…

Zombiaki w modzie

Skoro już trzymamy się tematów krążących w okół ekranizacji komiksów – Frank Darabont trafił w dziesiątkę przenosząc „Walking Dead” na małe ekrany. Pilot zdobył światowe uznanie wśród krytyków i zachęcił ponad 5 milionów widzów do zajęcia miejsca na kanapie przed TV. Taki wynik to absolutny rekord kablowej stacji AMC, więc jedynie szereg tragicznych zdarzeń zapobiegłby wyprodukowaniu drugiej serii.

Scott Pilgrim vs. The World

Uznajesz siebie za gracza? Ogarniasz dzisiejszą popkulturę? Jeżeli kiwnąłeś potwierdzająco, mam świetną wiadomość. Wyszedł film w którym prawdopodobnie się zakochasz!

To jeden z najbardziej absurdalnych i dziwnych tytułów tego roku. Patenty jakie zastosował Edgar Wright (głównie znany z Wysypu Żywych Trupów) powodują szeroki uśmiech na twarzy widza. Pozytywne androny typu czekanie na przesyłkę, którą przed chwilą się zamówiło jedynie wykazują dystans twórców do zawartych gagów.

Nie jestem stu procentowo pewny, czy scenariusz był pisany na trzeźwo. Tytułowemu Scottowi Pilgrimowi przyśniła się piękna dziewczyna. Szczególnie dziwnego nic w tym by nie było, gdyby nie fakt, że kobieta przypadkowo spotyka się z bohaterem kilka dni później – tym razem na jawie. Zszokowany chłopak postanawia poznać Ramonę (gdyż tak owa tajemnicza dziewoja się zwała). Oboje wpadają sobie w oko, lecz jak to bywa w miłosnych historiach, pewna przeszkoda musi stanąć im na drodze. Tym razem komplikacja jest iście nietuzinkowa… Scott, by związać się z Ramoną, jest zobligowany do pokonania siedmiu byłych chłopaków dziewczyny, którzy chcą ją  z powrotem!

Pisząc „pokonać” bynajmniej nie mówię o meczu w warcaby. Mam na myśli epickie bitwy w których opponenci wraz ze swymi nadzwyczajnymi mocami sieją astronomiczny terror! Potyczkom towarzyszą wybuchy, skoki na kilkanaście metrów, paski energii (niczym w walkach z bossami w grach komputerowych) i wiele innych, fantastycznych elementów, które wyłapie głównie Gracz.

Michael Cera nie jest najmocniejszym faworytem Hollywood – wielu nie potrafi ścierpieć jego gry aktorskiej. Z ulgą informuję – „Scott Pilgrim kontra Świat” to jego najlepszy występ. Jednak na największe kudosy zasługuje Mary Winstead jako Ramona – nie tylko pod względem urody. Aczkolwiek swymi zdolnościami wykazała się już przy poprzednich projektach (Grindhouse: Death Proof ).

Oprócz wizualnej uczty  z odpowiednim rozmachem (film idealny do sprawdzenia w Full HD!), dodano składniki humorystyczne oraz powykręcane postacie (tu brylują oczywiście główni rywale).  Bawienie się konwencją, formą oraz autoironią sprawia poczucie świeżości w skostniałym rynku filmowym. Szkoda, że produkcja odniosła komercyjną klapę w USA. Wynikiem czego, w Polsce odbyło się bardzo mało seansów, podczas których ponoć większość bawiła się wyśmienicie. Zawiniła nikła reklama? Przypuszczalnie. Wielka szkoda.

Amerykanie kochają sitcomy z podkładanym śmiechem. Podłoże tego zamiłowania nie jest do końca jasne, lecz z czysto psychologicznego punktu widzenia można wysunąć interesujące wnioski. Wnioski, które sporo mówią o nas samych.


Wyśmiejcie mnie, zasztyletujcie oraz podpalcie ale lubię laugh track. I choć od czasu do czasu oglądam „30 Rock”, „Modern Family” czy „The Office”, to najwięcej przyjemności sprawiają mi sitcomy z podkładanym śmiechem. Nie potrafię sobie wyobrazić „Światu Wg. Kiepskich” bez śmiechu z puszki! Pozbawienie tego ważnego komponentu popsułoby mi odbiór perypetii Ferdynanda i rodzinki. „Miodowe Lata” to jeden z lepszych, polskich komedii i sporo widzów zapewne podziela moje zdanie. Jednak gdy Polsat zaczął emitować kontynuację – „Całkiem Nowe Miodowe Lata” bez podkładanego śmiechu, publiczność odwróciła się od show (choć w tym przypadku winny był też spadek poziomu scenariusza).

Amerykańskie sitcomy, takie jak „Two and Half Men”, „Seinfeld”, „Friends” itd. słyną ze swego uwielbienia widzów. Świadczą o tym niespadające słupki oglądalności. To proste – śmiech z puszki pomaga nam mniej koncentrować się na wydarzeniach serialowych. Przestajemy być zobligowani do ciągłej analizy gagów w celu określenia co miało być w założeniach śmieszne, a co nie. Dodając banalną i przewidywalną fabułę, dostajemy telewizyjną papkę przy której mózg jest na dalekich wakacjach. Wynikiem czego widz dostaje to, co oczekiwał – prostą rozrywkę, rozluźniającą człowieka po pracy/szkole.

Kojarzycie Lou Scheimera? Producent hitu „Archie Show” pewnego razu został zapytany, czemu umieścił w swoim serialu śmiech widowni. – Ponieważ czujesz, że oglądasz odcinek z grupą ludzi, aniżeli samotnie w domu – odpowiedział Sheimer. To dopiero głęboka psychoanaliza. Trafna? Kilka miesięcy temu, Sarah Pollin pojawiła się u Jay Leno, prowadzącego talk-show. Po emisji programu, niejaki Michael Stinson ogłosił, iż śmiech widowni  został dodany przy montażu! Choć talk-show odbył się przy żywej publiczności, to nikt nie śmiał się z żartów pani polityk. Niestety, nie tylko NBC praktykuje takowe żenujące działania.

Jednak żywa publiczność nie umarła na dobre. W jednym ze swoich notek, znany producent Chuck Lorre pokazał zdjęcie publiczności oglądającej odcinek The Big Bang Theory, której śmiech był nagrywany. Pod obrazkiem dodał podpis: „Często jesteśmy oskarżani o używanie maszyny śmiechu w TBBT. Oto nasza maszyna śmiechu.”

Czym jest ten mistyczny „laugh machine”? W latach 50tych Charley Douglas był zirytowany faktem, że żywa publiczność często psuła program – śmiała się za długo, za krótko, za sztucznie, za cicho albo za głośno. Wpadł więc na genialny pomysł. Mianowicie „wyrwał” setki minut śmiechu publiczności (głównie z „Red Skelton Show”) i nagrał na ogromną taśmę. Od tego momentu rozpoczął swoją działalność polegającą na umieszczaniu śmiechu ze swojej taśmy do różnorodnych sitcomów. Jednak tym razem mógł regulować głośność i długość rechotu ustawiając śmiech tam, gdzie powinien. I tak, już w latach 60tych, praktycznie każdy komediowy serial posiadał laugh track. Jak wspomina Ben Glenn, sitcomy w starych czasach raczej nie prezentowały ze sobą wysokiej jakości, lecz laff box (bo tak zwała się maszyna Douglasa) często dodawało im walorów komediowych.

Jednak wraz z biegiem czasu laugh track był bezustannie modyfikowany. Dzisiejsza sztuczna publiczność jest mniej ofensywna, bardziej subtelna. Dalej pomaga serialom w podnoszeniu poziomu jakości (poprzez prostą manipulację widzów, na którą najwidoczniej się godzimy) i nie radziłbym wypatrywać rychłego zakończenia tego, trwającego już 50 lat, trendy. Najwyraźniej lubimy być instruowani co do tego, kiedy się śmiać.

Guinea Pig – recenzja

Jeśli masz spaczony umysł, który łaknie filmów przedstawiających chore eksperymenty na ludziach, to z wielkim entuzjazmem dostarczam tą wspaniałą wiadomość. Mam dla Ciebie idealny tytuł, chory psychopato!

Być może polska nazwa filmu rozjaśni nam trochę sytuację: „Królik doświadczalny: Diabelski eksperyment”. Scenarzysta (Hideshi Hino) nieszczególnie wysilił się przy wymyślaniu fabuły – tak oto widzimy chadzającą kobietę, która zostaje porwana przez trzech japońskich oprawców. Powód schwytania chlubny nie jest, bowiem akcja przenosi się do małego pomieszczenia, gdzie bezbronna dziewczyna zostaje poddana serii brutalnych eksperymentów podzielonych na rozdziały: „Uderzenie, Kopnięcie, Pazur, Nieświadomość, Dźwięk, Skóra, Płomienie, Robak, Jelita oraz Igła”.

W tym dosadnym sprawdzianie ludzkiej wytrzymałości znajdziemy m.in sto ‚plaskaczy” w prawe lico, podpalanie różnych fragmentów skóry, a następnie zrzucanie robaków na poparzone rany i wiele innych, aż do wielkiego finału pt. „Igła”. I jeżeli mam być szczery, to właśnie te stadium tortur jest najbardziej przerażające. Oczywiście nie mam zamiaru psuć wszystkim skrzywionym widzom zabawy, także proponuję samemu sprawdzić co się kryje pod tą kategorią.

Jaki był cel reżysera podczas kręcenia tego 40-minutowego filmu? Czy może kryje się gdzieś głębia i ukryte przesłanie pod maską okrucieństwa tej kobiety? Po dłuższej zadumie stwierdzam – nie. W latach 80-tych (głównie w Japonii) wielu twórców sprawdzało granicę dobrego smaku poprzez jak najbardziej realistyczne sceny gore. Ciekawość, jak daleko może zajść kreatywność artysty płynęła w bezkresnym morzu nienasycenia, wynikiem czego na ląd wyszły właśnie takie produkcje jak „Guinea Pig”. Film, który niesie ze sobą nic oprócz pustych scen brutalizmu. W imię niczego.

Czy to oznacza, że nie należy oglądać tego tworu? Powód znajdzie się zawsze, pytanie brzmi czy jest on warty oglądania 40 minut bezsensownej przemocy.

Babylon 5: The Gathering – recenzja

Jest rok 1993. Recenzowany film okazuje się być niezłym sukcesem kasowym. Michael Straczyński – twórca filmu – zmierza w stronę siedziby stacji telewizyjnej TNT. Pod pachą trzyma rozpisany na 4 sezony serial, pełniący rolę kontynuatora „B5: Gathering”. Jak fani sci-fi wiedzą, ta anegdotka kończy się pomyślnie, lecz spostrzegawczy zaznaczą, iż serial nie dobił czterech planowanych serii, lecz pięciu. To naturalnie nie wyszło produkcji na zdrowie, gdyż została sztucznie rozciągnięta na kolejne kilkanaście epizodów, psując przy tym całkowitą konstrukcję.

Co nie zmienia stanu rzeczy, iż  „Babylon 5” jest wybornym serialem. Lepszym od „Star Treka”? Pod pewnymi względami – tak. Lepszy od „Battlestar Galactica”? Nie sądzę. Przecież B5 swoją premierę odbył w 1994 roku i to należy mieć na uwadze. Efekty specjalne są średnie (choć nie rażące), gra aktorska czasem poważnie kuleje (szczególnie w przypadku postaci drugoplanowych), a leniwie przebiegająca akcja (w celu przystosowania widza do klimatu) nie pomaga łatwo wejść w ten kosmiczny świat. Jednakże, jeśli jesteś na tyle chętny, drogi Widzu, do rozpoczęcia swej przygody z stacją kosmiczną zwaną Babylon 5, przejażdżkę radzę rozpocząć właśnie z tym filmem (jednak polecanych chronologii oglądania jest więcej).

Tytułowy zjazd ambasadorów różnych ras to główny wątek filmu. Jeff Sinclair, kapitan stacji, postanowił osobiście powitać tajemniczego Kosha, reprezentanta Vorlonów. Niestety, w momencie chwilowej awarii statku, Kosh zostaje zatruty. Dlaczego? Kto jest winowajcą? Owe pytania będą kłębić się w głowach członków załogi jeszcze na długo, a kolejne zachodzące komplikacje jedynie utrudnią w rozwiązaniu zagadki.

Jak już wspomniałem, fabuła porusza się ślamazarnie. Jesteśmy świadkami luźnych rozmów, dyskursów nt. różnorodnych idei właściwego postępowania i nieprzygotowany widz prędko zaśnie przed telewizorem nie dając już serialowi drugiej szansy. Błąd! Przed seansem nastaw się na coś innego, aniżeli ciągłe walki w galaktyce. Choć te również się w filmie znajdują, trwają krótko i są raczej nijakie. Niestety, ale prawdziwe bitwy znajdują się dopiero w środku serialu. Teraz należy jedynie wchłaniać atmosferę, rysy charakteru postaci i monologi wspominające straszne, stare dzieje… Lecz twoja cierpliwość zostanie wynagrodzona.

Podsumowując moje myśli – „Babylon 5: Zjazd” to pełnometrażowy pilot serialu, który zaprzecza idei samego pilota, jaką jest zachęcenie do zmiany przelotnego romansu w 5-sezonowy związek. Jednak, jak każdy eros, i ten potrzebuje trochę czasu dopóki przemieni się z zauroczenia w prawdziwą miłość…

Nowy sezon wystartował ze sporą ilością nowości. Widz może przebierać w każdym gatunku kinematograficznym – od komediowego sci-fi, przez gangsterskie dramaty, po sensacyjne tytuły z kobietą w roli głównej. Choć taka różnorodność swe plusy posiada, należy oddzielić plew od ziarna.

Zacznijmy może od kitów tego roku. Stacja CW jest kojarzona z serialami, które swą tematyką kłaniają się w stronę nastolatków. Dwa nowe rzekome przeboje – „Hellcats” oraz „Nikita” nie odbiegają od powyższego konwenansu telewizyjnego stacji. Nie znajdziemy w owych produkcjach przemyślanie rozrysowanych charakterów, mocnych zwrotów akcji czy dialogów epatujących parenezami. „Nikita” lekko opiera się na filmowej wersji Luca Bessona, lecz to nie ratuje jej przed przeciętnością. I choć jest to twór, na który można ewentualnie zerkać przy porannym jedzeniu płatków śniadaniowych, to druga nowość „Hellcats” nawet na takie liche pochwały nie zasługuje.

Również moja ulubiona stacja NBC dostanie po łapach. Klapa w postaci „Undercovers” jest podwójnie bolesna, ponieważ za produkcją częściowo stoi J.J Abrams, który zaskarbił kudosy u mnie świetnym „Lostem”. Jednak przygody miłosnej pary agentów CIA są najzwyklej na świecie nijakie i nieskłamaną lekkością odpychają od telewizora. Szkoda.

Zakładam, że o serialowej fuszerce mało kto chce czytać, także czas zająć się miłymi niespodziankami roku. HBO wystartowało z „Boardwalk Empire” z odpowiednim impetem – a dokładniej z najdroższym pilotem w historii TV. Pieniądze pochłonęły artefakty, ustrój lat 20-tych oraz gaże za takie gwiazdy jak Buscemi. Było warto? Było, gdyż trzy dotychczasowe odcinki zgromadziły ponad 3 milionową widownię, co musiało odbić się implikacją w postaci zapowiedzianego drugiego sezonu.

Pod względem ilości rozpoczętych seriali w tym sezonie, CBS nie ma sobie równych. Kontrowersyjny „Shit My Dad Says” (z oczywistych powodów…) nie zdobył uznania wśród krytyków. Kostyczny i pełen despektu ojciec (w tej roli William Shatner) przygarnia bezrobotnego syna. Ich relacja w ciągu ostatnich lat mocno podupadła, więc współlokatorstwo staje się kłopotliwe, co oczywiście prowadzi do komediowych sytuacji (tak, mamy do czynienia z laugh track). Osobiście produkcja mi przypadła do gustu i sugerowałbym nie skreślać jej z listy potencjalnych tytułów do oglądania (oglądalność jest na poziomie).

Jeżeli przy sitcomach jesteśmy, należy wspomnieć o „Mike and Molly”. To już trzecie dzieło od Chucka Lorry’ego (poprzednie: Two and a Half Men, The Big Bang Thoery) i choć po pilocie bardziej zniesmaczyło aniżeli rozśmieszyło, tak po trzech epizodach czuć znaczną poprawę. Pod względem ratingów jest bardzo dobrze, więc z chęcią wypatruję 2 serii.

Trzecim serialem pasującym do kategorii „śmiech z puszki” jest „Better with You”. Duchowo przypomina mi „Friends” oraz „How I Met Your Mother” i być może to spowodowało moje uwielbienie do tego telewizyjnego wytworu. Oglądamy perypetie trzech kontrastowo różnych par, które trwają kolejno 7 miesięcy, 9 lat, 30 lat. Na (przynajmniej moje) nieszczęście serial się nie przyjął i z odcinka na odcinek traci widzów. Jest mała szansa na drugi sezon.

Oczywiście nie zabrakło modnych ostatnio remake’ów. Tym razem ofiarą tego trendy padło „Hawaii Five-O”, amerykański serial sensacyjny z motywem „dwóch policjantów-kolegów prowadzi śledztwa”. W roli dwóch przyjaciół z bronią grają Alex O’Loughlin oraz Scott Caan. Budżet jest imponujący, czego następstwem są oczywiście znakomite efekty specjalne (jak na standardy telewizyjne), a uroki hawajskiego życia dopełniają obraz. Lecz nie myślcie, że wybuchy oraz akcja nabierająca tempa od pierwszych minut idą w parze z dobrym scenariuszem. Co to, to nie. Niestety, ale rozwiązanie większości spraw policyjnych przebiega przewidywanie i dzieli je cienka linia od tych z serii CSI. Lecz reżyseria pościgów, przekomarzanki między policjantami oraz główny wątek (zemsta za śmierć ojca) ratuje ten remake przed bolesną krytyką.

Stacja ABC postanowiła nie być gorsza i swój kryminał też wyprodukowała. Mowa o „Detroit 1-8-7”, w którym fikcyjni dokumentarzyści obserwują pracę wydziału policyjnego. Brudny wizerunek tytułowego miasta, realizm problemów tamtejszych gliniarzy sprawia, iż serial jest warty poświęcenia naszego czasu. Przeszkodą dla weteranów może być fakt, że „Detroit 1-8-7” zawiera mało innowacyjnych patentów, także co jakiś czas widza uderza istne „deja vu”.

Jeżeli więc chcecie coś świeżego i orzeźwiającego, „No Ordinary Family” jest w sam raz dla Was. Oto mamy przed sobą rodzinkę, która w celu odpoczynku od codziennych spraw wylatuje za ocean. Niestety przydarza im się wypadek i pasażerowie z hukiem wpadają w tajemniczą rzekę. Szczęście w nieszczęściu nikt nie ginie, a wszyscy jakimś cudem wracają do domu pełni zdrowia. Dopiero kilka dni później każda postać odkrywa w sobie przeróżne moce. W ten sposób uczynny tatuś, głowa rodziny od teraz może skakać kilkanaście kilometrów wzwyż, zbuntowana córka czytać innych myśli, przyjazna żonka przebiegać kilometr w 6 sekund, oraz rozbrykany synek władać inteligencją lepiej od niejednego uznanego geniusza. Naturalnie od tego momentu, dosłownie wszystko odwraca się do góry nogami…

„The Event” od NBC to chyba jedna z najbardziej obiecujących nowości. Twórcy zapowiadając godnego następcę „Losta” (który to już raz? Kończ waść, wstydu oszczędź) narazili się na bardzo wysokie oczekiwania. I tu niespodzianka – pilot pozytywnie nastroił widzów i z każdym epizodem zbiera nowych fanów. Porównania do przygód rozbitków na tajemniczej wyspie okazały się zbyteczne, gdyż „The Event” potrafi się obronić sam. Obawiać się można ratingów, które miarowo opadają, lecz biorąc pod uwagę niższe standardy NBC, nie widzę potrzeby rychłej bojaźni.

Czy czegoś nie brakuje w tym kolażu stacji? Tak, rozchodzi się o FOX, które lekko wycofało się w cień w tym sezonie. A premiery, na które włodarze stacji się zgodzili, w większości okazały się niewypałami. „Lone Star” choć niezłe, prędko został zdjęte z powodu kiepskiej oglądalności. Ten sam los prawdopodobnie spotka „The Good Guys”. Jedyną produkcją, która właśnie dostała pełny sezon, jest „Raising Hope” – komedia opowiadająca o samotnym ojcu próbującym zmierzyć się z problemami dotyczącymi wychowywania dziecka, tytułowej rosnącej nadziei.

Dobrą nowiną jest fakt, iż zostało jeszcze trochę premier, które dopiero czekają na swą kolej. Należy wspomnieć o „Mr. Sunshine” (o zdesperowanym bohaterze przeżywającym kryzys wieku średniego), The Cape (wrobiony w intrygę były policjant postanawia zostać superbohaterem), „Friends with Benefits” (dwójka przyjaciół postanawia przenieść swoją przyjaźń na ‚kolejny poziom’…), Happy Endings (dwójka zaręczonych postanawia rozejść się w dniu ich ślubu zmuszając przyjaciół do wyboru danej strony), tudzież „Walking Dead” (inwazja zombie kontra ludzkość).

Jestem pewien, że po przeczytaniu tego artykułu wpadł Tobie w oko dany serial. Oczywiście nie zabrakło felernych „dzieł” o których trzeba szybko zapomnieć, lecz po dokładnym przeanalizowaniu premier można dojść do wniosku, iż wielkimi krokami nadszedł świetny sezon telewizyjny, który zapewni nam godziny wybornej rozrywki.

Ryzykowny projekt

Jak inaczej można nazwać remake kultowego arcydzieła „Harakiri”? Tego arcytrudnego zadania podjął się Takashi Miike we własnej osobie, co raczej skłania do optymizmu. Wiadomo, że film obejrzymy w 3D, a zdjęcia rozpoczną się w listopadzie. Premiera: 2011 rok.

Kto nakręci nadlatującego Supermana?

Warner Bros podzieliło się z odpowiedzią – mianowicie wybrano Zacka Snydera, który dla wytwórni stworzył już dwie adaptacje komiksów – „300” (450 mln zarobione), oraz „Watchmen” (185 mln). W roli głównego bohatera z pewnością nie ujrzymy Brandona Routha – tako rzecze sam reżyser. Plotki głoszą, jakoby głównym złym został Generał Zod – czy się sprawdzą, czas pokaże.

Wszyscy kochamy seryjnych morderców

Hitowy serial „Dexter” doczekał się premiery 5 sezonu. Pierwszy odcinek zebrał przed ekranami 2,3 miliona widzów, tym samym pobijając rekord nie tylko serialu, ale stacji Showtime! To raczej nie pomoże serialowi w prędkim zakończeniu…

Szukają nowego Spartacusa

Niestety, walka z nowotworem jest dla Andy’ego Whitefield zbyt wyczerpująca aby kontynuować pracę na planie serialu „Spartacus”. Po niedawnym nawrocie choroby, aktor zrezygnował z roli, a stacja Starz postanowiła poszukać nowego aktora – wysłano już ogłoszenia na castingi. Teraz pytanie brzmi: kto? Znany w internetowym świecie jako serialowy plotkarz Michael Ausiello zasugerował producentom Granta Bowlera – jak widzimy na zdjęciu, podobieństwo jest widoczne.

Hobbit jako prezent gwiazdkowy

W końcu się wyjaśniło. Peter Jackson (Lord of the Rings, Evil Dead) doszedł do porozumienia z wytwórnią i nakręci dwie części „Hobbita”, a koszt produkcji wyniesie 500 mln dolarów.  Premiera „jedynki” przewidziana jest na grudzień 2012 roku, a „dwójki” dokładnie rok później. Podekscytowani?

Machete – recenzja

Fanem Rodrigueza nazwać siebie nie mogę – jedynym filmem spod jego ręki, który mi przypasował jest „Desperados”, być może z sentymentu. Mój nikły entuzjazm co do najnowszego dzieła Roberta, recenzowanego właśnie teraz, przyczynił się do odwlekania seansu. Dopiero trailer, który ochoczo zaszczycił moje oczy, spowodował włączenie „Maczety”.

Projekt narodził się przy innej produkcji reżysera, a mianowicie „Grindhouse”. Jak być może wiecie, umieszczono w nim kilka fałszywych trailerów – w tym „Machete”, który spotkał się ze szczególną aprobatą. Rozochocony Rodriguez postanowił rozwinąć zarys w pełnoprawny film. Cała plejada gwiazd, przekomiczna zapowiedź (tym razem prawdziwa), pozytywne opinie – ekscytacja rosła z każdą informacją przenikającą do internetu.

Zanim zabierzesz się za seans, powinieneś uzmysłowić sobie kilka spraw. Film można zestawić wraz ze „Niezniszczalnymi” czy „Planet Terrorem” – mamy bowiem do czynienia z bezustannym puszczaniem oka w stronę widza, pastiszowymi scenami z udziałem przerysowanych stereotypów, kiczowatymi walkami mającymi na celu złożenie hołdu filmom, na których Rodriguez się wychował (stąd dodano specyficzny filtr) – czyli jazda bez trzymanki, gaz do dechy, jaja na całego. Nie chcę psuć zabawy, ale co powiesz na trzymanie się jelit przeciwnika podczas wyskakiwania z okna? Jest brutalnie i ostro – tak jak być powinno.

Kolejną mocną stroną jest bogata obsada – Danny Trejo (swoją gażą za tę rolę sfinansował własny film; choć brał udział w 120 produkcjach, to pierwszy raz w życiu jako główna postać wystąpił właśnie w „Machete”…) ze swoją kamienną twarzą sieje terror oponentom, którzy mają czelność usuwać Meksykanów z terenu Ameryki. Jednym z nich jest Senator McLaughlin (De Niro) wraz ze swoimi pruderyjnymi, konserwatywnymi zasadami. Jessica Alba jako Sartana wypełnia swoją rolę  – słodkiej, kroczącej po linie między prawem a własnymi przekonaniami – należycie, a scena pod prysznicem zadowoli miliony par męskich oczu. Steven Seagal w roli głównego bossa nie zapodaje nam jakichkolwiek fajerwerków aktorskich, lecz scenariusz mu na to nie pozwala. Michelle Rodriguez wcielająca się w Luz sprzedawczynię taco, Jeff Fahey jako podstępny gangster kochający swoją córkę April (Lindsay Lohan), oraz prawa ręka senatora grana przez Dona Johnsona – to koniec tej imponującej wyliczanki.

Ten film albo się kocha, albo nienawidzi. Przeciwnicy są zdania, iż to nazwisko Rodrigueza gwarantuje pochlebne opinie „Machete”; że gdyby tytuł był zdobiony nazwiskiem Uwe Bolla, to nikt nie pozostawiłby na nim suchej nitki. To mylna konkluzja – bo różnica pomiędzy twórcą „Machete”,  a reżyserem, który upodobał sobie ekranizacje gier jest istotna – jeden wpycha owe karykaturalne motywy celowo, drugi dogłębnie wierząc, że nie płodzi parodii kiepskich epok kinematografii. Ponieważ wszystko sprowadza się do jednego – nastawienia widza.

Esencjalny zabójca wpierw w Poznaniu

Uznany reżyser, Jerzy Skolimowski pokazał swój najnowszy film w kinie Muza, w Poznaniu. Seans był tylko jeden i to za zamkniętymi drzwiami. Dlaczego to stolica Wielkopolski dostąpiła zaszczytu wyświetlenia „Essential Killing” jako pierwsza? „Jako młodzieniec brałem udział w konkursie poetyckim w Kórniku. Pamiętam, że pierwsze miejsce zajął wówczas Stanisław Grochowiak, drugie – Ernest Bryll. Ja byłem trzeci. ” – wytłumaczył Skolimowski swoją decyzję. Drugim powodem jest rola reżysera jako ambasadora w wyścigu Poznania do zdobycia tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Film opowiada historię Mohammeda, zabójcę trzech amerykańskich żołnierzy podczas wojny w Afganistanie. Choć za swój zły uczynek zostaje złapany i przeniesiony do tajnej bazy, udaje mu się z niej uciec. Od teraz rozpoczyna się pościg…

Zakazane Imperium nie upadnie

Bardzo ciepło przyjęty pilot serialu „Boardwalk Empire” (którego współtwórcą jest sam M. Scorsese) pod względem opinii krytyków oraz oglądalności (ponad 4 mln widzów, co dla stacji kablowej jest wyśmienitym wynikiem) zachęcił włodarzy HBO do zaakceptowania drugiego sezonu. Produkcja zdaje się konkurować z hitowym „Mad Men”, choć akcja jest umieszczona o kilkadziesiąt lat wstecz.

Ludzie w końcu sprzymierzeńcami?

Powoli szykuje nam się kolejna część epickich perypetii Godzilli. Dobrze znany nam stwór powróci na ekrany kin i – powołując się na słowa producenta Briana Rogersa – tym razem to nie on będzie wrogiem ludzi. Teraz twórcy dostarczą mu godnego przeciwnika (i zapewne o podobnych rozmiarach), a ich starcie obejrzymy w, jakże ostatnio wyświechtanym, formacie 3D. Niestety do realizacji projektu długa droga, więc nie należy się przedwcześnie ekscytować, drodzy fani Godzilli (są tacy zresztą?).

Pierwszy przesyt

Skoro już trzymam się tematu 3D, to puścić łatwo nie puszczę. A pleść o tym zjawisku w ostatnich miesiącach można w nieskończoność i – jak się w tym przypadku okazuje – nie zawsze w pozytywnym kontekście. Tak oto animacja „Zakochany Wilczek” podczas swej premiery zainkasowała jedyne 10 mln dolarów (i to pomimo droższych biletów na 3D). Od momentu boomu tego formatu (przy okazji „Avatara”) żadna produkcja w 3D nie miała takiego kiepskiego wejścia.  Czy to przesyt, czy chwilowe osłabienie – nie mnie oceniać. Należy po prostu czekać na kolejne premiery i pozwolić analitykom na wyciągnięcie trafnych wniosków.

Little Miss Sunshine – recenzja

Lubię być zaskakiwany. Lubię otwierać lodówkę i dowiadywać się, iż ktoś kupił przepyszne lody waniliowe. Lubię dostawać 4+ w szkole ze sprawdzianu, który byłem pewien że obleję. Niespodzianki czynią nasz świat słodkim. I dzień w którym obejrzałem „Little Miss Sunshine” był obłożony słodyczami przez 101 minut.

Nie jest to dzieło przełomowe, o nie. Sporo tu zapożyczeń z typowych, amerykańskich produkcji, lecz czynione jest to z taką gracją, że widz raz-dwa wpada w sidła twórców i wcale nie chce być wypuszczany. Poznajemy ekstrawagancką rodzinę: ojca sprzedającego kurs samodoskonalenia, matkę opiekującą się rodziną (notabene chyba najnormalniejsza osoba), wujka-samobójcę, dziadka zażywającego heroinę, córkę ćwiczącą ruchy do konkursu tytułowej Małej Miss oraz syna – fana Nietzsche, który złożył przysięgę milczenia w celu ulżeniu niestygnącemu pragnieniu stania się profesjonalnym pilotem odrzutowców. Potrafisz utożsamić się z choć jednym indywiduum tej grupy?

Bo to film dla absolutnie każdego. Nie ma tu skomplikowanej fabuły, licznych shockerów, bandytów zjeżdżających po lince zawieszonej pomiędzy dwoma drapaczami chmur. Jest za to ciepła historyjka z której mamy wynieść lekcję życia. Morałów, aforyzmów i życiowych konkluzji jest tutaj od groma. Już na plakacie jest jeden gnom (być może najważniejszy) – „Każdy udaje, że jest normalny”. Ukrywanie prawdziwego ‚ja’ na rzecz stwarzania pozorów naszego jestestwa to coraz bardziej nasilający się problem rzeczywistości. Niestety, jest sporo konsekwencji z odłożenia maski – co trafnie obrazują sceny konkursu. Lecz warto zaryzykować.

Dochodząc do konkluzji recenzji, można zakomunikować jedno – kupić ten film; obejrzeć go razem z rodziną; zastanowić się. Jeśli nie wyciągniesz wniosków z seansu, to przynajmniej pośmiejesz się z monologu dziadka o „pieprzeniu wielu kobiet, a nie jednej”…

Incepcja – recenzja

Mamy do czynienia z fenomenem. Fenomenem, którego ocenić można na kilku poziomach.

Sny to bardzo wyświechtany temat przez rzemieślników filmowych. Jednak Nolan postanowił pójść o krok dalej i jak to ma w swoim zwyczaju, połamał kilka zasad panujących w amerykańskim kinie. Jeśli widzieliście „Paprikę”, to możecie uznać „Incepcję” za duchowego spadkobiercę animacji Satoshiego Kon. Problem  z zagadnieniem „snu a jawą” jest taki, iż łatwo się potknąć i popełnić sporo błędów. Tu nie jest inaczej, lecz to raczej było nieuniknione.

Od czasów „Mrocznego Rycerza” Nolan popełnił progres w sprawie scen akcji, jednakże nie wystarczający bo strzelaniny dalej wypadają nijako.  Jeden umierający człowiek przeciwko licznej, wyszkolonej sile zbrojnej? Ujęcia, najazdy kamerą, przejrzystość – to wszystko leży gdy scenom towarzyszą strzelające bronie.

Aktorsko jest… poprawnie. Nikt nie zachwyca, nikt nie irytuje. DiCaprio z powodzeniem wydobył się z szuflady „słodkiego chłoptasia” i ostatnio odgrywa same role posępnych nieszczęśników. Joseph Gordon-Levitt grając w Incepcji przybliża się do zdobycia statusu gwiazdy Hollywoodu. Także Ellen Page odwala robotę jak należy i nie rozumiem licznej krytyki dotyczącej jej gry aktorskiej. Z obsady doczepić się mogę Kena Watanabe – swoją postać odgrywa sztucznie i bez polotu.

Nie mam zamiaru opisywać fabuły ani podawać własnej interpretacji – myślę, że seans przebiega o wiele ciekawiej gdy nie masz choćby najmniejszego pojęcia o scenariuszu. A ten jest napisany świetnie. Zwłaszcza, że przebieg akcji wymaga od widza pełnego skupienia wielu ludzkich zmysłów. Nolan próbował tłumaczyć dla opornych najprostszymi metodami to co się dzieje, lecz czytając różnorakie opinie na forach – najwyraźniej nie skutecznie. Wielu po prostu nie zrozumiało tego, co właśnie zobaczyło i wystawiło tytułowi niezasłużone oceny.

I właśnie to czyni „Incepcję” tak specjalną. Wchodząc do wielkiej sali kinowej, byłem zmuszony obejrzeć zapowiedzi nadchodzących rzekomych hitów. Był „Street Dance 3D”, ostatnia część „Harry Potter” (oczywiście podzielona na dwa party) i jeszcze więcej papki, która zmusza mózg do bezwarunkowej kapitulacji. Ogromna korporacja, jaką bez wątpienia jest Warner Bros, wykłada ogromne pieniądze na produkcję przy której trzeba używać szarych komórek? Nolan, człowieku, twórz te produkcje do końca życia! Jesteś jedną z ostatnich nadziei, Hollywood Cię kocha, wykorzystaj to. A ja z chęcią podbiję wynik boxoffice’u swoim biletem.

Chien andalou (Pies Andaluzyjski) – recenzja

Każda dziedzina sztuki posiada swego prekursora – dzięki Pablo Picasso i Georges Braque jesteśmy zaznajomieni z pojęciem „kubizmu”, to Kazik i Salem stworzyli pierwsze krążki, które da się podpiąć pod kategorię „polskiego rapu”, natomiast Henri Poincare jest uznawany za krzewiciela teorii względności. Filmowy surrealizm również ma swojego ojca – jest nim Hiszpan Luis Bunuel, reżyser takich tworów jak „Dyskretny urok burżuazji” czy „Mroczny przedmiot pożądania”. Jednak teraz zajmijmy się „Psem Andaluzyjskim” – produkcją uznawaną za pierwszy w historii film surrealistyczny.

Jeżeli nie przepadasz za tym gatunkiem, a chcesz liznąć choć trochę historii kina, mam dobrą wiadomość. Mianowicie film trwa trochę ponad 15 minut i nie sposób się przy nim nudzić. W tym przypadku mamy do czynienia z kilkoma scenami, nie mającymi ze sobą większego powiązania. Gdyż tutaj liczy się walor estetyczny – autor bawi się konwencjami sztuki, formami wizualnymi, a za swój cel przybrał bezustanne szokowanie widza. To nie logika rządzi regułami fabuły, tylko chaos do którego wplątano prostą symbolikę i myśli metafizyczne. Mamy do czynienia z tzw. „czystą formą” (wykreowaną przez Witkacego), a przekładając ją na język kinomana, otrzymujemy styl „0 % treści, 100 % formy”.

I tak należy podchodzić do „Chien andalou”. Po zaliczeniu tego tytułu, nie silcie się na pseudointeligentne interpretacje, ponieważ okażą się zwykłym bełkotem popartym jedynie waszą wyobraźnią. Lecz jak to Wiesław Myśliwski pisał w „Traktacie o łuskaniu fasoli”  – to, co wyobrażone, jest prawdziwe ;). I tym interesującym akcentem warto zakończyć owy tekst. Możliwości zobaczenia tego tytułu jest sporo – choćby w serwisie Youtube. Obejrzyj. Mimo, że przesłanie tego filmu jest równie głębokie, jak płytkie.

Men Behind the Sun – recenzja

Czas na film, który przedstawia wyjątkowy skrawek historii, o której w szkole nie usłyszycie. W 1932 roku, japoński rząd założył oddział 731,  rzekomo zajmujący się oczyszczaniem wody. Jednakże, prawda jest zgoła odmienna. Zapraszam do fascynującej lektury o braku granicy ludzkiej okrutności.

Wcześniej wspomniana jednostka 731 stacjonowała w Mandżurii. Do obozu wprowadzano jeńców wojennych różnego pochodzenia. Niepewni swego losu więźniowie, chowani byli w podziemiach miejscówki. Jednak nie było to zwykłe więzienie. Grupa naukowców dokonywała wielu eksperymentów na ludziach, służących jako króliki doświadczalne. Bestialskie działania były ściśle tajne – tylko niewielka grupa osób była świadoma prawdziwego celu oddziału 731. Owym celem było stworzenie broni biologicznej, która miała postawić Japonię na nogi i zapewnić wygraną II Wojny Światowej.

Reżyser Tun Fei Mou, zmęczony produkowaniem kolejnych tytułów kung-fu, postanowił podjąć się o wiele ciekawszej tematyki, wynikiem czego powstał właśnie ten twór. Zbieranie informacji i dowodów było czasochłonne, lecz wysiłek nie poszedł na marne – Men Behind the Sun do dziś wywołuje kontrowersje.

W Japonii odbył się tylko jeden seans – premierowy. Gdy film się skończył, prawicowi ekstremiści zadzwonili do właścicieli kina, grożąc im oraz reżyserowi śmierć, w przypadku jeśli MBTS zostanie ponownie wyświetlony (temu drugiemu rozkazano również opuszczenie kraju). W Chinach, oglądając film zmarło 16 osób na zawał (!).

To nie koniec szokujących ciekawostek. Proces tworzenia Men Behind the Sun także nie przebiegał standardowo. Aby oddać jak największy realizm tamtego czarnego okresu, użyto prawdziwych ludzkich zwłok dziecka (scena autopsji). Każdy kto widział film, z pewnością pamięta scenę kota, pożeranego przez setki szczurów w klatce. Tu również nie użyto żadnych sztuczek – poświęcono prawdziwego kota! Jeśli istnieje granica dobrego smaku, to twórca MBTS ją przekroczył o kilka kilometrów. Jednak przy tym stawił czoło straszliwej prawdzie – prawdzie o ludzkim barbarzyństwie.

Reżyser, ukrywający się u przyjaciół, zorganizował małe spotkanie wraz z grupką uczniów. Spytał ich, czy kiedykolwiek słyszeli o wydarzeniach z obozu 731. Jak się okazało, nie. Następnie puścił swój film – jednym z widzów był członek tego okrutnego projektu. Po napisach końcowych, podszedł do reżysera i mu pogratulował; był zszokowany realizmem niektórych scen. Dodał również, że sceny tortur ukazują tylko kawałek prawdziwego piekła, jakie przeszli jeńcy.
A co pokazuje film? Zamrażanie rąk kobiety, a następnie wkładanie je do parzącej wody? Wpuszczanie rosyjskiej matki i syna do komory gazowej? Wstrzykiwanie dzieciom przeróżnych wirusów? I jeszcze więcej. I wszystko ukazane w jak najbardziej realistyczny sposób. Oczywiście, niektóre fragmenty nie przeszły próby czasu (premiera odbyła się w 1988 roku) i bardziej bawią, aniżeli straszą. Ale to nie jest najważniejsze.

Najważniejsze było uświadomienie nam, że człowiek potrafi ukryć swe sumienie głęboko w duszy i dokonać zbrodni, o których naszej wyobraźni się nie śniło.

Odpowiadając na pytanie wpisu – tak. Jest to najokrutniejszy film w historii. Ponieważ na faktach.

Paprika – recenzja

Sprzed kilku dni świat usłyszał straszną wiadomość – umarł Satoshi Kon. Nazwisko tego człowieka zapewne skojarzą fani japońskiej animacji, a dokładniej takich tworów jak „Millenium Actress”, „Perfect Blue”, czy właśnie recenzowana „Paprika”. „Satoshi był szczęśliwy jako reżyser animacji” – powiedział Makiko Itoh i to czuć spoglądając na jego krótki, filmowy dorobek. Każdy projekt dotyka podobnej tematyki – granicy między jawą a snem, przez co oskarżano reżysera o wtórność. Coś w tym jest – ale w moich oczach nie ujmuje to owym dziełom ani o jotę. Twórca po prostu interesuje się tym zagadnieniem i swe zainteresowanie pielęgnuje, przelewając je na ekran. I co ważniejsze – robi to na piątkę z plusem.

Nastał przełom w dziedzinie psychologii – wynalazek o nazwie DC Mini potrafi wniknąć w sen pacjenta w celu wyleczenia go z chorób. Jednak przed akceptacją techniki, 3 egzemplarze produktu zostają skradzione. Jak się okazuje, skutki są katastroficzne – złodziej może podłączyć się do jakiegokolwiek snu, łączyć je z innymi, a co gorsza zaczynają się przedostawać do realnego świata. Laureatka Nobla Atsuka Chiba, wraz ze swoim zespołem jest zmuszona ujarzmić dzieło, które sama stworzyła.  Przypomina to wam coś? Nolan nigdy publicznie nie przyznał się do inspiracji „Papryką”, lecz powiązania są oczywiste.

Opętane, szaleńcze, energiczne, makabryczne, obłąkane – tak można opisać sny w „Paprika”. Ropuchy grające na bębnach, tańczące szafy z zegarem, żywa lalka o ogromnych kształtach i wiele, wiele więcej – zdaje się, iż wyobraźnia twórców jest nieograniczona. Oglądanie tych chorych wizji to przyjemność, sporo w tym zasługi świetnej animacji oraz – przede wszystkim – genialnego soundtracku od pionierskiej legendy japońskiego elektro-popu Susumu Hirasawy.

Wbrew pozorom nie jest to aż tak pogmatwany tytuł – wtóry seans pomoże zrozumieć zawiłości fabularne i docenić ostatnią kreację reżyserską śp. Satoshiego Kona na podstawie noweli Yasutaka Tsutsui.

Warto.

8/10


Niezniszczalni – recenzja

Wchodząc do sali kinowej nie miałem zielonego pojęcia o tym co mnie czeka. Przed seansem słyszałem mało – że Statham; że Stallone; że Jet Li, także moje płonne nadzieje na błyskotliwy pod względem scenariusza tytuł, bezpowrotnie zostały zgniecione w starciu z brutalną rzeczywistością.

Przysiedziawszy do komputera w celu wklepania tych kilku kilobajtów o „Expendables”, zastanawiałem się czy pominąć jakże ważny aspekt pracy recenzenta filmowego – opisanie fabuły. Bo ta, oczywiście, istnieje. I tyle można o niej powiedzieć. Jest grupka tajnych komandosów pracujących dla jeszcze „tajniejszej” organizacji. Uzbrojeni po zęby w najnowocześniejszy ekwipunek zbrojny, zwiedzają cały glob, bynajmniej nie w celach turystycznych. „Niezniszczalni” nie silą się na wyszukane zwroty akcji, głębokie dialogi, ani nie zmusza widza do kontemplacji nt. czegokolwiek. Nie zdziwię się, jeśli twórcy na planie improwizowali i na luzie dodawali kolejne sceny bez większego przemyślenia.

Zwykły, szary człowiek idąc do kina na to „dzieło”, było pewne, iż jest tego warte. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest lista nazwisk, które skojarzy nawet najmniej ogarnięty człowiek. Sylvester Stallone pełni funkcję aktora, reżysera, scenarzystę, a Jason Statham, Jet Li, Mickey Rourke, Bruce Willis, Arnold Schwarzenegger jako odtwórcy swoich ról na ekranie robią piorunujące wrażenie na plakatach. „To nie może się nie udać” – taka myśl zakiełkowała się w mojej głowie, skutkiem czego prędko pobiegłem do najbliższego Multikina. Byłem gotów dać produkcji 3/10, lecz po powrocie do domu wyszukałem sporo informacji. Okazało się, że „Niezniszczalni” to nic innego jak reboot.

Gdy danemu filmowi towarzyszy taki termin, oznacza to powrót starego filmu w nowej oprawie. Tu mamy do czynienia z rebootem całej gamy tytułów z lat 80-tych. Znajdziemy tu najlepsze składniki takich klasyków jak „Rambo” (Stallone), „Nico” (Seagal), „Podwójne uderzenie” (Van Damme, który miał się pojawić w opisywanej produkcji, lecz propozycję odrzucił), „Punisher” (Lundgren). Recenzowany tytuł różni się jedynie nowoczesnym rynsztunkiem. Oznacza to, że na widza czeka niezliczona ilość wybuchów, bijatyk, skoków z lądu na odlatujący samolot, spluw okraszonych futurystycznym designem i cokolwiek sobie fan kina akcji jeszcze zażyczy. Także czytając napisy początkowe, nastaw się na totalną rozpierduchę w dosłownym tego słowa znaczeniu. Takie podejście zmienia ocenę o 360 stopni.

I przez to mam problem z oceną. W postaci złożonego hołdu tej jakże wyrazistej epoce, „Expendables” spełnia swe zadanie wybornie. Jeżeli jednak nie jesteś zaznajomiony z kinematografią tamtego okresu, pełne autoironii sceny staną się dla Ciebie niezrozumiałe. W takim przypadku możesz  iść dla scen akcji, lecz te są wyreżyserowane nierówno. Kamera w pewnych momentach rusza się za chaotycznie, co oczywiście wprawia widza w zdezorientowanie.

Podsumowując „Niezniszczalnych”, posłużę się zamieszonym w tytule wpisu cytatem wyjętym z ust Stallone’a – It’s a 1980s movie.

Six Feet Under – recenzja

Pozwoliłem sobie odejść od standardowej konwencji, więc wypunktowałem główne powody, które utwierdzą Cię w przekonaniu, iż Sześć Stóp Pod Ziemią to jeden z najlepszych seriali w historii kinematografii.

1. Realizm – Gdyby ktoś mi powiedział, że charaktery bohaterów SFU zostały oparte o ich rzeczywiste wersje, rzekłbym „ah, tak myślałem…” i 9 na 10 ankietowanych zareagowałoby podobnie.  Oglądając perypetie Fisherów zmagających się z firmą pogrzebową oraz problemami dotykającymi ich na codzień ma się wrażenie uczestniczenia w reality show. To co się u nich dzieje, bez problemu może zdarzyć się w naszym życiu. Więc wyciągnijcie wnioski z błędów popełnionych przez bohaterów tego show (o tym później). Jednak na początku nie napisano „based on true story”, gdyż to po prostu ekipa realizująca ten serial jest tak dobra, co niesie nas do…

2. Aktorzy – Mamy tu typową, smutną historię – odtwórcy ról po SSPZ nie dostali jeszcze nic, co mogłoby choć w połowie równać się z ich życiowym dziełem. Peter Krause grający Nathaniela wywołuje u widza sporo emocji o różnych barwach, także przez 5 sezonów raz go pokochasz, aby w następnym odcinku się do niego zniechęcić. Zdobywczyni Złotego Globu Frances Conroy gra typową histeryczkę, z pełną gamą kłopotów psychicznych. Claire Fisher (Lauren Ambrose) to z początku sarkastyczna, buntownicza nastolatka. Z czasem jednak jej charakter musi się zmienić… I w końcu Michael C. Hall jako David Fisher, wrażliwy homoseksualista zakochany w czarnoskórym policjancie. Cała ta mieszanka różnorodnych osobowości jest iście wybuchowa. W ich z pozoru dziwnym, nienaturalnym, egoistycznym zachowaniu prędko dostrzegamy prawdziwą, czystą ludzkość.

3. Nauczka życia – Plotka głosi, iż Alan Ball stworzył ten serial w celu pogodzenia się ze śmiercią ojca. Łatwo to zauważyć żeglując pomiędzy epizodami. To jest jedna z tych produkcji, po których widz wynosi cenną lekcję życia. 5 sezonów z życia Fisherów pozwala nam zrozumieć istotę śmierci i żywotu oraz to jak dużo czasu marnujemy na jakże zbędne sprawy. Wniosek? SFU powinno być puszczane w szkołach.

4. Zakończenie – Powiadam wam, ostatnie 10 minut serialu wprawi was w istne katharsis. Oczywiście wam nie zdradzę co takiego się dzieje, ale już dla endingu warto sięgnąć po ten tytuł. Jest niewiele seriali, które mogą się poszczycić TAKĄ końcówką. To należy… nie, to TRZEBA przeżyć!

5. Dialogi – Tu będzie krótko, w formie dwóch przykładów:

„Wszystko, co mamy, to ta chwila,
tu i teraz.
Przyszłość to tylko pojęcie, którego używamy,
by uciec od teraźniejszości.
Więc…
bądź tu…
teraz.”

oraz

„- A zmieniłbyś cokolwiek?
– Niby co?
– Z kim jesteś, co robisz, jaką jesteś osobą. Bo jeśli chcesz to zmienić, zrób to teraz.
– Kurde, koleś. To było ostre.
– Posłuchaj, Tom!
– To jest wszystko, co mamy. Właśnie tu, właśnie teraz.”

I tym kończę tę wyliczankę. Podsumowując, Six Feet Under to arcydzieło. W mojej skromnej opinii żaden pełnometrażowy film nie zdołałby osiągnąć to co SFU, a powód jest oczywisty – czas trwania. Przez ten czas zżywamy się z tymi indywidualnościami, zwyczajami panującymi w rodzinie oraz z tą pogrzebową atmosferą…
Perełka wśród bagna.

Ocena 9+/10


Harakiri – recenzja

Jest trzecia w nocy, gorąca kawa wciąż nie pozwala się wypić, a ja jestem po drugim seansie z Harakiri. Film zmusza do kontemplacji nt. całego spektrum odmiennych spraw, myśli krążą w okół umysłu i nawet przelatująca mucha zdaje się nie dawać mi spokoju. Oni ponownie to uczynili. Japończycy po raz kolejny udowodnili, kto jest koryfeuszem w tej branży. Zadziwiającym jest data powstania Harakiri – 50 lat niedługo dobije do kalendarza, a ten tytuł wciąż nie daje spokoju kolejnym generacjom społeczeństwa. Co czyni produkcję filmową ponadczasową? Jaki magiczny składnik, przeklęty czar, szczypta diabelskiej potrawy musi się znaleźć w tworze, aby został zapamiętany przez taką długą linię czasową?

Końcowe lata XVII wieku nie były sprzyjające dla samurajów. Duszny spokój na padole, brak mistrza pociągającego za „zdolnościowe” sznurki ronina skłaniały ich do popełnienia tytułowego harakiri (samobójstwa). Decydowali się popełniać seppuku na wielkich dworach, czyniąc to z honorem i dumą. W końcu kodeks samurajski jest niepodważalny, a kwestionowanie dogmatów w nim zawartych było surowo zabraniane. Kageyu Saito pewnego dnia składa wizytę klasztorowi właśnie w tym chlubnym celu. Sposób w jaki rozwinie się akcja, zadziwi każdego biorącego udział w tej dramatycznej historii. Widz jest wplątany jako osoba neutralna; reżyser zmusza nas do stanięcia po danej stronie barykady, skutkiem czego jesteśmy pewnego rodzaju sędziami moralnymi i ostateczny werdykt w sprawie tego kto ma racje będzie ciężkim orzechem do rozgryzienia.

Takie doznanie wobec danego filmu rzadko się zdarza w moim przypadku. A jednak, wyszukanie jakichkolwiek defektów w tej sztuce (bo inne określenie byłoby profanacją dla tego obrazu) graniczy z cudem. To, w rzeczy samej, dzieło skończone, totalne, absolutne. Masz się za kogoś więcej niż zwykłego zjadacza popcornu przy tasiemcowym programie w paśmie wieczorowym na Polsacie? Idź do wypożyczalni, wybierz Harakiri i doznaj artystycznego orgazmu prosto w Twoją potarganą emocjami duszę. Bo właśnie taki stan Cię ogarnie, Drogi Widzu, po seansie nieśmiertelnego dzieła Masakiego Kobayashiego.

Ocena: 10/10

John Rambo: Pierwsza Krew


Postanowiłem teraz zrecenzować coś zupełnie odmiennego. Postawiłem na Rambo: Pierwsza Krew z kilku powodów. Po pierwsze – to jest klasyka nad klasykami w katalogu filmów akcji. Po drugie, wczoraj obejrzałem ten tytuł ponownie, tym razem na DVD. Po trzecie w końcu – na blogu ostatnio recenzuję coś ambitniejszego, dla kogoś kto widział to i owo. Nie mówię, że Rambo to kino przeznaczone dla nieobeznanych idiotów. To po prostu rozrywka która trafia do większej grupy odbiorców.

Tytułowy bohater to istny weteran wojenny. Przeżył Wietnam, został odznaczony Medalem Honoru, był jednym z najlepszych w oddziale. Po tej całej mordędze jaką przeszedł, postanowił zahaczyć o miasteczko, by rozpocząć wieść wolne i spokojne życie. Oczywiście coś poszło nie tak – mianowicie szeryf Teasle nie pozwala zostać w mieście takiemu „włóczędze” jak Rambo. Ten jednak nie słucha rozkazów gliny i zostaje aresztowany. Jednak łatwość z jaką się wydobył z więzienia, przekonała całą policję, że mają do czynienia z wyjątkowym uciekinierem. Od teraz rozpoczyna się krwawe i brutalne poszukiwanie Johnny’ego. Czy jeden człowiek stawi czoło całemu wojsku?

Czego należy się spodziewać po takiej fabule? Oczywiście, wybuchów, strzałów, skoków z urwiska, pościgów i czego sobie jeszcze fan popcornu zażyczy. Cała paczka akcji została zawarta w tym filmie. Fakt wyprodukowania tego tworu (1982) ani trochę nie ujmuje Rambo. Mogę w jednej chwilo wymienić dziesięć produkcji powstałych w dzisiejszych czasach, które mają głupszą fabułę od Pierwszej Krwi. Cóż, przed seansem nie przypuszczałbym, że to właśnie ten film przetrwa próbę, bagatela, 30 letniego czasu. A jednak.

Czy są minusy? Oczywiście. Istnieją przekłamania, fuksy, niedopatrzenia, nie trzymające się kupy dialogi, kicz. Lecz patrząc na to

z innej strony, te – z pozoru ujemne – cechy, dodają Rambo jedynie uroku. 100 minut ogląda się szybko, jest bardzo mało nudnych i dłużących się momentów. A po finale czuć niedosyt.Łatwo zauważyć, że szykuje się kontynuacja. I szczerze, nie mogę się doczekać płytki z sequelem zakręcającej się cicho w moim odtwarzaczu…

Ocena 7/10

Fargo – recenzja

Coenów można lubić, można nienawidzić, ale pozostać neutralnym – nie możliwe. Nie tak dawno zasłynęli „To nie jest kraj dla starych ludzi”, wygrywając sześć Oskarów w najbardziej prestiżowych kategoriach. Ich innym znanym tworem jest „Big Lebowski” przedstawiający nihilistyczny obraz Ameryki z genialną kreacją Jeff’a Bridges’a. „Fargo” jest najstarsze z tej trójki, będące zarazem najbardziej kultowe w całym dorobku tego braterskiego duetu.

Najważniejsze wydarzenia odbywają się w tytułowym Fargo. Główny bohater, Jerry ma finansowe problemy, więc szuka podstępnych sposobów na zarobienie grosza. Wynajmuje dwóch przestępców w celu porwania jego żony. Następnym krokiem w planie byłby okup, za który zapłaciłby jej nadziany ojciec. Na końcu bandyci mieliby podzielić się pieniędzmi z pomysłodawcą intrygi. Czy wszystko przebiegnie bezproblemowo? A jak myślisz…?

Aktorsko jest niemal perfekcyjnie. William H. Macy w roli Jerry’ego odwala robotę porządnie – pomimo grzesznych decyzji, widz nieustannie mu współczuje. Dialogi pomiędzy Carlem (  Steve Buscemi), a Gaearem (Peter Stormare) kradną ten film. Policjantka o imieniu Marge (Frances McDormand) jako ciepła żona jest uosobieniem miłego i sympatycznego człowieka i sprawdza się wyśmienicie.

Podoba mi się ten film. Jest całkowicie bezpretensjonalny, nie próbuje usilnie prawić kazania na temat moralności czy prawidłowego postępowania. Historia nie ma początku ani końca, jest tak prosta w odbiorze, iż powinien zrozumieć ją każdy. I myślę, że podczas produkcji był to jeden z głównych celów Ethana i Joela.

Znam wielu przeciwników „Fargo”, którym nie podoba się forma tego dzieła. Coś w tym jest – ale to tylko potwierdza moje przekonanie o wyjątkowości tego dzieła. Osobiście mi się spodobał, głównie z powodu  sennego klimatu oraz bardzo interesujących postaci. Jest to typowy film w Coenowskim stylu, więc jeśli nie spodobał ci się ten twór – może lepiej odpuść sobie filmografię tych panów.

Ocena: 8

Boat That Rocked – recenzja

W końcu! – można rzec. W końcu jakaś porządna komedia, w końcu coś świeżego od Brytyjczyków, w końcu coś z pomysłem i jajem. „Radio Łódź” (co za kretyńskie tłumaczenie) ogląda się po prostu świetnie. I tym akcentem mógłbym zakończyć tę recenzję.

O fabule będzie krótko i treściwie – a więc historia kręci się wokół statku, w którym mieści się studio radiowe. Tzw. pirackie studia były istną plagą w „tamtych czasach”, ale cieszyły się popularnością z powodu swej niezależności. A cały film ukazuje interesujące przygody twórców tego poczciwego radyjka.

Aktorsko jest świetnie. Z znanych nazwisk można wymienić jedynie Seymoura, który widocznie się wybija na tle reszty. Co nie znaczy, że inni aktorzą grają na niskim poziomie – co to, to nie! Cała ekipa jako całość prezentuje się znakomicie – ale to żadna rzadkość w brytyjskich produkcjach.

„Boat That Rocked” oczywiście nie ustrzegł się błędów. Fabuła chwilami jest zbyt grubymi nićmi szyta, kilka momentów można było nakręcić lepiej a samo zakończenie poprowadziłbym w innym kierunku – ale to już moje osobiste obiekcje.

Produkcja jest ponoć komedią, ale wielu śmiesznych scen nie ujrzysz (no, cały wątek ślubu jest rozbrajający, szczególnie jego koniec). Dla mnie to po prostu lekki obyczaj z cienką, humorystyczną kreską.

„BTR” wygrał parę nagród już za sam soundtrack – rzeczywiście jest cudowny. Rock n rollowe perełki z żywiołem zachęcają do zabawy i wciąż mają power. Już dla samej muzyki trzeba kupić te dzieło.

Komu polecić ten film? Ludziom, którzy kochają muzykę. Bo to właśnie o nich jest ten twór. O jednostkach, którzy pogodzą się ze śmiercią, jeśli tylko w tle usłyszą klasyki rocka.

Ocena 8-

Vanilla Sky – recenzja

Nie wiem jakim cudem przez 10 lat omijałem ten film – powodem może był Tom Cruise w głównej roli (zawsze wydawał mi się kiepskim aktorzyną), może opinie innych widzów (że niby pseudofilozoficzny). Tak czy inaczej, niedawno się przekonałem i z nudów obczaiłem dzieło Camerona Crowe’a.

Fabuła brzmi mniej więcej tak – po śmierci tatusia bohater przejmuje władzę nad wydawnictwem, ma sporo pieniędzy a kobiety kleją się do niego niczym muchy do światła. Jednak wypadek samochodowy zmienia jego życia na zawsze. W jaki sposób? To jest pytanie… I tyle, więcej nie zdradzę.

Oprócz w/w Cruise’a, jest parę innych znanych gwiazd. Że nie wspomnę o słodkiej Penelope Cruz, utalentowanej Cameron Diaz albo doświadczonym Kurcie Russelu. Pojawiło się też kilka świeżych nazwisk, którzy trzymają pewien poziom.

Jeśli kręci Cię ten mindfuck’owy klimat – „Vanilla Sky” jest dla ciebie. Można odnaleźć sporo nawiązań do różnych osób, myśli i stylów życia. Czy rzeczywiście jest pseudofilozoficzny i pretensjonalny? Może chwilami, ale film nie traci przy tym uroku. Widz przez cały seans chce się dowiedzieć „o co tu chodzi jakby” , a puzzle układanki ułoży raczej dopiero przy drugim obejrzeniu. Nie jest to twór w stylu Lyncha, gdzie zrozumienie całego sensu powieści wymaga wielokrotnej analizy każdej klatki filmu, ale niektóre wątki są należycie pomieszane (całą sprawę komplikuje dodatkowo forma tej produkcji).

Na osobny akapit zasługuje soundtrack. Widać, że ktoś tu przemyślał listę utworów. Większość kawałków nie jest zbyt znana, ale z niezwykłą łatwością wpada w ucho.

Należy nadmienić, iż VS to nic innego jak remake filmu Otwórz Oczy, w którym również wystąpiła pani Cruz. Która wersja lepsza? To już kwestia sporna, ale może lepiej pójść na kompromis i powiedzieć wprost – obie posiadają własne zalety. „Waniliowe niebo” oczywiście miało większy budżet, co nie zmienia faktu, że dla wielu jest profanacją pierwowzoru. Wniosek? Najlepiej obejrzeć oba i samemu ocenić ;).

Czas na podsumowanko. Film jest na prawdę udany, ma w sobie coś z surrealizmu i tego wciągającego uczucia senności. Spodziewałem się czegoś na wzór Efekt Motyla, a dostałem coś głębszego i… po prostu lepszego. Dzieło nie ustrzegło się kilku błędów (gdzieniegdzie głupie dialogi, czy pytania takie znikąd i zni pietruchy jak „Czym dla ciebie jest szczęście”), ale ogólnie wrażenia są jak najbardziej pozytywne.

Ocena: 8+

Plakat

Rashomon

Akira Kursowa to jeden z najwybitniejszych reżyserów na całym globie. Niektóre jego dzieła przekonały zachód, że japońska szkoła stoi na takim samym wysokim poziomie.

„Rashomon” jest uważany za jeden z jego najlepszych tworów. Plotka głosi, że dzięki temu filmowi, wymyślono Oscar dla najlepszego filmu zagranicznego.  Czy rzeczywiście jest taki dobry?

Film zaczyna się sceną w tytułowym Rashomon, gdzie spotyka się kilka osób. Dwaj z nich usłyszało „najdziwniejszą historię jaką w życiu słyszeli”. Bowiem umiera samuraj – jednak nie wiadomo kto jest zabójcą. Przed sądem stawiają się więc świadkowie – małżonka zabitego, potencjalny morderca, duch nieżyjącego i jeszcze jeden, którego tożsamości nie zdradzę, by nie zepsuć wam zabawy. Każdy przedstawia własną różniącą się wersję wydarzeń – tylko która jest prawdziwa?

Aktorów nie jest dużo, co zaliczam na plus. Toshiro Mifune zagrał – jak zwykle w filmach Akiry – wyśmienicie. Odtwarzanie takiego wariata na pewno do najłatwiejszych zadań nie należy. Machiko Kyô w roli istniej femme fatale również sprawdza się pozytywnie. Można zaliczyć zonka, dowiadując się, że jest to film z 1950 roku – głębia tej historii oraz przesłanie jakie niesie jest godne podziwu.

„Rashomon” to kawał świetnego kina. Nawet walki ogląda się bez zgrzytów – widać, iż reżyser nie jest jakimś drugoligowym amatorem. Zgrabnie napisane przez Kurosawę i Hashimot (który ma już 92 lata i dalej tworzy!) dialogi, znakomita muzyka i lekko surrealistyczny klimat sprawiają, że brak tego filmu na półce kinomana jest bardzo poważnym grzechem.

In Treatment

Serial który odkryłem niedawno i zupełnie przypadkiem. Nikt mi go nie polecił, ciężko było znaleźć jakiekolwiek recenzje w języku polskim… Jaka strata. Jeśli uważasz, że wszystko od HBO jest dobre, to… się nie mylisz!

Włączając pierwszy epizod nie wiedziałem czego się spodziewać. Nawet nie znałem gatunku! I po pierwszych 30 minutach stwierdziłem – Coś niesamowitego. Coś innego. Coś perfekcyjnego i dopracowanego.  Głównym bohaterem jest Paul, psychoterapeuta, który zaczyna wątpić w swoje zawodowe umiejętności. Musi również rozwiązywać problemy rodzinne. Kiedy sytuacja życiowa się pogarsza, postanawia zadzwonić do Giny – swojej dawnej terapeutki, z którą nie widział się od 10 lat.

To co jest tak ciekawego w tym serialu, to forma tej produkcji. Każdy odcinek zajmuje się innym pacjentem. W poniedziałek jest Laura, we wtorek Alex, we środę Sophie, w czwartek Jake i Amy a w piątek – Gina, tyle, że wtedy to Paul jest gościem. Akcja toczy się głównie w gabinecie i rzadko zdarzają się sceny poza domem. To co mnie tak przyciąga do ekranu, są idealnie napisane dialogi. Z sensem, dbałością o detale. Każdy pacjent jest tutaj ciekawy, ma coś do powiedzenia i często ja – widz – muszę wejść w ich przysłowiowe buty i zrozumieć ich problemy. Żaden serial nie podejmuje się tego tematu tak głęboko. Zdumiewające jest to, ile można wycisnąć emocji w serialu telewizyjnym, ze zwykłej rozmowy dwóch osób.

„In Treatment” to dzieło nie dla każdego. Zapewne wielu znudzi się oglądając te słowne show, ale ja proponuję takim personom wrócić do zachwycania się głębokością fabularną Avatara albo nowego Zmierzchu. Oglądając tą produkcję, człowiek może się wiele dowiedzieć – czy to o zawodzie psychoterapeuty, czy o ludzkich problemach i ich rozwiązaniach.

Stokrotnie polecam do sprawdzenia. Przynajmniej pierwszy epizod… Bo drugiego podobnego serialu po prostu nie ma.

PS. „In Treatment” został stworzony na podstawie innego serialu, izraelskiego – „BeTipul”.

The Office

Na początku była wersja brytyjska (2001). Ricky Gervais ze spółką zebrał pozytywne opinie na całym świecie. Zgodnie ze zwyczajami angielskich seriali, powstały tylko dwie serie. W 2005 roku Amerykanie postanowili stworzyć remake. Steve Carrel jako boss jest jedyną znaną twarzą obsady. Zdarzało się, że niektórzy z pozostałych na ekranie pojawiali się… po raz pierwszy!

Jak wam tytuł podpowiada, akcja toczy się głównie w biurze. Widzimy codzienne zwyczaje i  problemy pracowników. Serial jest z gatunku komedii, w stylu paradokumentu. Co uważam za plus – nie ma śmiejącej się widowni.

„The Office” jest popularny i lubiany, bo rzadko mamy seriale podejmujące się takiej tematyki. A ten robi to wyśmienicie! Co jest tak dobrego w tym serialu?

Po pierwsze – bohaterowie. Widz bardzo szybko zaprzyjaźnia się z każdym i interesuje się ich losami. Jest bardzo mało seriali w których jest tak dużo interesujących postaci!

Po drugie – humor. Scenarzyści często podejmują sprawy takie jak rasizm, ułomności fizyczne czy psychiczne i robi to z niezakłamaną lekkością. Naprawdę, ciężko się nie śmiać.

Po trzecie – otoczka. Oprócz bohaterów, związałem się również z samym biurem i jego miejscówkami. Chciałbym tam zajrzeć, będąc w Scranton!

Obecnie leci 6 sezon (trochę gorszy od pozostałych), także czeka was mnóstwo zabawy. Jest to dzieło specyficzne, ale jeśli dasz mu szansę – uwierz, pokochasz go! Każdy znajdzie sobie tutaj coś dla siebie – jednego zaciekawi związek Pam i Jima (a raczej problemy z jego rozpoczęciem), następnego różny humor a jeszcze innego odpały robione przez Michaela (szefa).

PS. Creed Bratton to najlepsza postać drugoplanowa ever…

Spaced

Serial, o którym mało kto słyszał (tym bardziej w Polsce). No jasne, bo kto lubi seriale komediowe połączone z surrealizmem i absurdalnymi motywami?

Serial reżyserowany przez Edgara Wrighta, napisany przez Jessice Hynes oraz Simona Pegga. Ci dwaj ostatni są również głównymi bohaterami tej pokręconej historyjki. Tim i Daisy zaczynają ze sobą mieszkać. Choć nie są ze sobą związani, przed wszystkimi muszą udawać, że są zakochaną parą. Ukrycie takiej rzeczy jest niebywale trudne i prowadzi do wielu zabawnych momentów. Sami sąsiedzi to niezła banda indywidualności – Marsha – matka zbuntowanej córki, Brian – psychodeliczny artysta (mój faworyt, czemu on tak rzadko występuje w innych produkcjach?).

Dlaczego warto to obejrzeć? A czemu nie? Kiedy spotykasz surrealistyczne komedie? Ja jestem fanem Pegga, także jestem „Spaced” zachwycony. Trzeba podejść do tego serialu z dystansem oraz zamiłowaniem do brytyjskiej twórczości.

Wyszło dwa sezony, w latach 1999-2001.

Moon

Samotność… Jest to uczucie bardzo nieprzewidywalne. Dla niektórych bycie samemu służy, innym zupełnie odwrotnie. Sam Bell – praktycznie jedyny aktor filmu – przez trzy lata przebywał w stacji, w Kosmosie. Celem tego „przystanku” było zdobywanie bardzo cennego gazu – Helu3. Gdy jego czas pobytu powoli dobiegał końca – wydarzył się dziwny przypadek. Po uderzeniu swoim statkiem o skałę, Sam budzi się na stole, w swojej stacji. Towarzyszy mu jednak ktoś jeszcze… Sam Bell! Okazuje się, iż zamiennikiem Sama jest jego własny klon. I tu się zaczyna robić ciekawie. Czyżby Bell po takim czasie samotności oszalał? A może ktoś jeszcze jest w to wszystko zamieszany?

Dlaczego warto obejrzeć „Moon”? Bo 2009 rok nie obfitował w dużo dobrych obrazów z gatunku sci-fi (District 9 to trochę mało). Bo to film „inny”. Działający na wyobraźnię. Każdy widz zinterpretuje go tak jak zechce i chyba właśnie to czyni go tak wyjątkowym. Wolność w rozumowaniu wydarzeń i dialogów jest coraz rzadziej spotykana w (tym bardziej współczesnym) kinie.
Kolejnym argumentem „za” obejrzeniem „Księżyca” jest Sam Rockwell. Zresztą ten film był tworzony z myślą o tym aktorze i to widać w kazdej sekundzie jego udziału w „Moon”. Rockwell sprawdza się wyśmienicie a jego momenty m.in rozpaczy wyglądają przekonywująco.
Na osobny akapit zasługuje muzyka. Soundtrack został skomponowany przez Clinta Mansella (to ten człowiek stworzył OST do Requiem dla Snu) i po prostu genialnie komponuje się w gustowne i sugestywne ujęcia reżysera (Duncan Jones – praktycznie debiutant).
Komu mogę polecić ten film? Komukolwiek. Nie gwarantuję, że każdemu się spodoba. Ale warto spróbować i przekonać się – może i Ty odkryjesz w sobie pociąg do takich klimatów?

Witajcie – Filmidło to blog,  w którym – zdziwicie się :) – podejmuję temat filmów, serialu, twórców etc. Przeczytacie recenzje najnowszych dzieł jak i klasyków sprzed lat 70-tych. Będziecie mieli szansę poznać świat filmowy z felietonów oraz newsów.

Aha – komentarze to najskuteczniejsza broń motywacyjna :)

Pzdr.