Przeskocz nawigację

Dead or Alive – recenzja

Zanim zagłębię się w szczegóły, chciałbym Cię ostrzec. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż recenzowany tytuł nie przypadnie Tobie do gustu i wrzucisz go do tego samego worka, co filmy ze Stevenem Seagalem i Chuckiem Norrisem. Co prawda będzie to świadczyć o Twojej błogiej ignorancji, ale właśnie tak działa Takashi Miike – ekscentryczny reżyser, prosto z Japonii.

Urodzony w 1960 roku, początkowo nie miał nawet ambicji zostania twórcą filmowym. W rzeczywistości marzył o… zawodowym ściganiu się na motorach. Los potoczył się w zgoła innym kierunku – gdyż, jak sam twierdzi, stworzenie filmu jest bardzo łatwe. Albo trzeba mieć talent filmowy, albo talent do nawiązywania odpowiednich kontaktów. O jego pracoholizmie niech świadczy fakt, iż w 1999 roku na świat wyszło sześć jego filmów i jeden mini-serial. Obiecał sobie, że nie będzie się ograniczał do jednego gatunku. W ten sposób stworzył surrealistyczny obraz o Yakuzie (m.in kultowe „Gozu”, które mocno polecam), horror z domieszką komedii w konwencji musicalu („The Happiness of the Katakuris”) czy pozycję, która w największym stopniu zbliża się do mainstreamu („One Missed Call” –  może dlatego Amerykanie stworzyli remake).

Problem z „Dead or Alive” wydaje się być powiązany z początkiem filmu. Pierwsze sześć minut to istna makabra dla naszych zmysłów – atakowani jesteśmy psychodelicznymi riffami, hiperrealistycznymi scenami gore (znak rozpoznawczy Takashiego) oraz chaotycznym montażem. Od razu wiesz, że oglądasz coś niezwykłego. Coś… nowego. Wpadasz w nieopisany trans. Jednakże, gdy mija owe sześć minut, akcja ustaje. Chcesz więcej tej filmowej egzotyki prosto z Kraju Kwitnącej Wiśni, lecz reżyser ma zgoła odmienne plany. Co prawda od czasu do czasu jesteśmy świadkami odrażających scen, lecz nie jest to taki hardcore, jaki sobie wyobrażałem w myślach.

Film przedstawia historię detektywa Jojimy, który od lat próbuje wsadzić za klatki kilku typów spod ciemnej gwiazdy próbujących przejąć interesy podziemia. Taki sam cel przyświeca członkom chińskiej Yakuzy, lecz żadna ze stron nie ma zamiaru iść na układy. Taka sytuacja w ostateczności może doprowadzić tylko do jednego – wojny. A ta, jak wiadomo, wymaga ofiar…

Uciążliwie zwolnione tempo akcji i szczątkowe (choć napisane fachowo przez Ichiro Ryu) dialogi mogły znudzić niejednego, w tym moją osobę. To nie jest tytuł, który można obejrzeć o każdej porze. Nie polecam trailerów – jedynie ukształtują w Twojej głowie fałszywy obraz o filmie, a to już krótka droga do rozczarowania podczas seansu. Musisz zrozumieć metody Miikiego. Wprawdzie jest to bardzo trudny artysta, lecz – w przeciwieństwie do większości –  odwdzięcza się z nawiązką gdy zaakceptujesz prawa jakimi rządzą się jego dzieła.

Na planie większości jego filmów obsada niejednokrotnie mu radzi „Takeshi, przesadziłeś w tym miejscu”; „ok, to jest za mocne”; „powinieneś złagodzić tę scenę”. Podziwiam go za bezkompromisowość, ponieważ on nigdy nie ulega. Dla niego granice mają wydźwięk pejoratywny. Właśnie tego we współczesnym, japońskim kinie brakuje – jaj.

Dodam tylko, że finałowa scena „Dead or Alive” po prostu zabija. Pod każdym względem.

Dodaj komentarz