Przeskocz nawigację

Tag Archives: film

Happiness – recenzja

Witaj, Eksperymencie.

Ten film to, w istocie, ciężki orzech do zgryzienia. Zmusza mnie do wygłoszenia banału: takich filmów już nie tworzą. Jest przezabawny, jest odrażający. Fascynuje, przeraża. Tu każdy dialog jest wprost przepełniony paradoksem.

Lustro w którym przedstawiony został mój świat, w „Happiness” jest potłuczony, pełen plam i kurzu. Nie obawiaj się, Eksperymencie. Poczujesz się niekomfortowo, lecz to planowana część programu. Ta scena Cię obrzydzi. Tamta rozbawi. Nie kryj się z prawdziwymi odczuciami, poczuj się zdeprawowany wspólnie z bohaterami.

Ponoć największym marzeniem twórcy filmowego jest widz wychodzący z kina w nastroju wesołym, przygnębiającym czy może skłaniającym do refleksji, zależnie od tonu filmu. Chcą pichcić twory, które wywołują impakt, przemyślenia, dyskusje. To zdaje się być credo reżysera, Todda Solondza.

„Happiness” to film, który powoduje (przed chwilą wymyślony przez moją osobę) syndrom „ja pierdolę…„, kiedy to przy scenie łapiesz się za głowę nie wiedząc czy być zażenowany, czy pełen podziwu i zachwytu. Todd Solondz stosuje drastyczne metody, ukazuje PRAWDĘ. W swoich filmach, jak sam przyznaje, chce pokazać do czego ludzie są zdolni, każdy z nas. Każdy Kowalski którego mijasz ulicą. Jego zdaniem, jednym z większych sukcesów jaki możemy osiągnąć, to zrozumienie i zaakceptowanie brutalnego obrazu człowieka. Twój tata może być pedofilem. Ty możesz być pedofilem.

Nie pozostało Tobie, Eksperymencie, nic innego jak obejrzenie tego filmu, następnie odwiedzenie popularnego serwisu filmowego i napisanie jak to poczułeś się obrzygany tym szlamem; że takich reżyserów powinno się zamykać w psychiatryku w Gnieźnie; że w ogóle lol i wtf. I gdyby Solondz znał język polski i jakimś trafem przeczytał tę opinię,  na jego twarzy zapewne pojawił się promienny uśmiech. Byłby jeszcze bardziej dumny z „Happiness”, gdyż zastosowanie drastycznych środków zadziałało.

Ów obrzygany widz prawdopodobnie zacznie z kimś dyskusję, z kimś – być może – o opozycyjnej opinii nt. filmu. Zrodzi się z tego rozmowa, która z minuty na minutę będzie schodzić z tematu „czy film jest yay or nay”, a zacznie przeobrażać się w dyskusję na tematy, które film dotyka. Celowo pomijam o czym „Happiness” jest, jakie dokładnie zagadnienia porusza i co czyni go popieprzonym. Najlepiej do filmu podejść z nieświadomym umysłem.

To jest dobry film. Czasem o nim myślę, np. podczas mycia zębów. Wiedzcie, że jeśli myślicie o jakimś filmie podczas mycia zębów, to jest to film, który dał wam niezłego liścia. A ten film… A ten film uderzył mnie pięścią w nos.

PS. „Happiness” bardzo często gości na listach najniebezpieczniejszych filmów w historii, także jeśli masz wrażliwą duszę, zastanów się czy na pewno chcesz go obejrzeć.

PS2. Zastanów się podwójnie, jeśli masz zamiar obejrzeć ten film z rodzicami czy dziadkami. Byłoby bardzo niezręcznie.

PS3. Jeśli sam jesteś rodzicem, zastanów się potrójnie czy nie szkoda Ci szkraba.

PS4. A gdy już obejrzysz, polecam zastanowienie się wielokrotne.

PS5. Ten film to idealna okazja na grę alkoholową. Za każdym razem gdy przytrafi Ci się syndrom „ja pierdolę…„, wychylasz jednego kielicha. Powodzenia z kacem.

Horror of Dracula – recenzja

Twórca jednego hitu, a zarazem tak wielu symboli kultury. Bram Stoker, bo o nim mowa, zapisał się w annałach jako ojciec jednej z największych ikon. Ikona przerabiana i filtrowana na wszelkie sposoby przez artystów z różnych dziedzin sztuki. A imię jego – Drakula.

Jak powszechnie zaakceptowano, pierwszą adaptacją powieści był niemy film „Nosferatu, eine Symphonie des Grauens”. Jednakże zacieklejsi miłośnicy zapewne słyszeli o zagubionej taśmie węgierskiej wizji najbardziej znanego wampira („Dracula’s Death”) upichconej rok wcześniej od niemieckiego klasyku. 10 lat później powstał być może najważniejszy film na podstawie tej książki (nazwany po prostu „Dracula”). Bela Lugosi stworzył pamiętny portret postaci na którym wzorujemy się po dziś dzień. Po niemieckim i amerykańskim, w końcu nastał czas na angielskie wyobrażenie Drakuli.

Podobnie jak poprzednicy, tutaj również potraktowano dzieło Stokera… swobodnie. Przykładowo: w książce Drakula miał możliwość przemiany w nietoperza, z której korzystał. W brytyjskim filmie wmówiono nam, iż to tylko nic niewarty mit. Uczyniono to z prostego powodu – budżetu. Bardzo szanowana wytwórnia Hammer najwyraźniej nie była pewna sukcesu produkcji. Inne cięcia nie są już tak zrozumiałe (usunięto kilka ważnych postaci, żal szczególnie Renfielda).

Czuć ujmującą nutę w „Horror of Dracula”. Trudno oprzeć się wdziękowi  wypowiadanych w szekspirowskim stylu słów. Wszyscy wysławiają się z odpowiednią dozą elokwencji, co samo w sobie wytwarza kinematograficzny aromat. Już pierwsze ujęcia Harkera wędrującego w kierunku zamku Drakuli wysyłają do widza zestaw wibracji, których we współczesnym kinie odbieramy coraz mniej.

Naturalnie film nie ustrzegł się wad – wszak mamy do czynienia z latami pięćdziesiątymi. Niektóre zachowania bohaterów wydają się być nieprzemyślane, również poziom aktorstwa bywa chwiejny (tu swe zastrzeżenia adresuję głównie do Arthura), lecz to nic w porównaniu z klimatem grozy unoszącym się po całym ekranie. Źródłem owego klimatu jest antagonista całej historii. Drakulę zagrał Christopher Lee, dostając za swoją ważką rolę śmieszną sumę 750 funtów. Odstawiając na bok dysputę „kto najlepiej zagrał Drakulę”, należy zaznaczyć, iż Lee wykonał swą robotę celująco, choć na mój gust wypowiadał nikłą ilość linijek odrobinę za szybko.

Siła „Horror of Dracula” nie tkwi w strachu per se. Główne skrzypce zagrał tu niepokój, który trzyma nas skupionych, nawet w nieznaczących scenach. Odnosimy wrażenie, że gdy za oknem wisi księżyc, Drakula jest wszędzie, czyhający na naszą smaczną, ciepłą krew. W każdym ciemnym zakątku. Do seansu niezmiernie zachęcam – przestraszył mnie bardziej niż worek „Kręgów”, „Pił” oraz (o zgrozo!) „Paranormal Activity”.

50/50 – recenzja

To jeden z tych rzadkich. Ale musi kliknąć. W scenariuszu, w obsadzie, w zespole producentów, gdzie pokój edytorski jest przepełniony śmiechem i czystym funem; gdzie film nie jest tworzony dla idei sporej sumy wpłacanej na konto bankowe. Tu naprawdę czuć miłość do tworzenia kina! Mimo że reżyser w wywiadzie stwierdził w rozbrajająco szczerym tonie „Mam nadzieję, że film zarobi kurewsko dużo kasy”.

A powinniście wiedzieć, że pewnego dnia, owy człowiek będzie stawiany w tym samym rzędzie co Woody Allen czy Takashi Miike. Ten pierwszy, bo reżyser stojący za „50/50” posiada niezwykłą umiejętność opowiadania historii, w sposób płynny, gdzie sceny idą niczym nożem po maśle. Ten drugi, bo jest on równie wszechstronnym reżyserem. Przykładowo, „All The Boys Love Mandy Lane” to ukłon w stronę rozkwitu slasherów z lat 80tych. Dosyć… specyficzny tytuł.

Tym razem Jonathan Levine podjął się o wiele trudniejszego zadania. Zabrał się za bardzo osobisty scenariusz, spod dłuta Willa Reisera. Facet pewnego dnia dowiaduje się, że jest chory na raka. Jeden z jego najbliższych przyjaciół, Seth Rogen, jest przy nim w każdej ciężkiej sytuacji i pomaga mu przejść ten jakże mroczny okres. Obaj po latach postanowili wpleść swą historię w ruchome obrazki. Tu wkracza Levine, który musi dodać swój wkład, co jest ciężkie gdy współpracownicy podchodzą do projektu tak emocjonalnie. Jak już wspomniałem wcześniej, praca na planie okazała się sprawiać frajdę. Czuć w tej aurze Appatowskie lekcje.

W rolę chorego na raka wcielił się Joseph Gordon-Levitt, którego kochasz lub nienawidzisz. W tym filmie pokochasz. Raczej najlepsza rola w życiu do tej daty. Seth Rogen zagrał samego siebie, jako istny comic relief. Jest to dziwna mieszanka, gdyż obaj reprezentują tak odmienny styl aktorstwa. Aż ciężko to sobie wyobrazić. Dopiero gdy staniecie się świadkami ich wspólnych scen, zauważycie, iż okazało się to być strzałem w dziesiątkę.

To bardzo delikatny temat. Rak. Paraliżujące słowo. Twórcy jednak zaserwowali nam komedio-dramat, uciekając przy tym od banałów i wytartych kliszy. Zapomnijcie o ckliwych scenach w akompaniamencie nastoletniej muzyki. No i pan Rogen, który w swój znany sposób rozładowuje napięcie swą błazeńską manierą, łypiąc jednym okiem na potencjalne partnerki w szczytnych, kopulacyjnych celach.

Z tym filmem jest trochę jak z życiem. W jednej chwili zasmucasz się, w drugiej śmiejesz, w trzeciej masz ochotę na ciężkie przemyślenia. „50/50” uderza we wszystkie nasze nuty, w wyniku czego napisy końcowe towarzyszą sytemu i zadowolonemu widzowi.

W głębi rzeczy, to dosyć optymistyczny film.

Satanico Pandemonium – recenzja

Nadszedł czas zagłębienia się w nieznane rejony. Proszę upewnić się, że nikt nie stoi za Twoimi plecami, sprawdzając czy Twój umysł czasem nie wchłania czegoś, czego wchłaniać nie powinien. Bo to właśnie robi.

Istnieje pewien podgatunek filmowy, którego rozkwit przypadł na lata 70te – szczególnie we Włoszech. Mowa o nunsploitation. Słowem wyjaśnienia, pojęcie te obejmuje erotykę oraz temat czystych, nieskazitelnych zakonnic. W czasach gdy artyści z impetem napadali tematy tabu, jedynie kwestią czasu było gdy dobiorą się do służących Bogu sióstr. Efektem czego na świat wypluto takie dzieła jak „Black Narcissus” czy „Guardian of Hell”.

Główna bohaterka „Satanico Pandemonium” grzeszy już od pierwszego ujęcia – początkowo jedynie urodą. Uczynna siostra cieszy się uznaniem w klasztorze i nie wydaje się, by coś miało zakłócić owy stan rzeczy. Aż do feralnego spaceru, na który nasza postać zdecydowała się wybrać. Podczas zbierania kwiatków przychodzi… diabeł, próbujący opętać naszą niewiastę. Spirala wydarzeń zaczyna się nakręcać, a zakonnicy nie pomaga żadna ilość zdrowasiek. Z dnia na dzień staje się coraz bardziej perwersyjna, kusząc swą nagością każdego dookoła (gwałt na bezbronnym chłopcu też się znalazł). Czy ostatecznie podda się złu?

W międzyczasie film wpada w nieznośny, nadęty ton. Reżyser Gilberto Martinez Solares próbuje oplatać całą intrygę pretensjonalnymi frazesami, nadać temu wszystkiemu głębszy sens. Sztuczkę zbudowano jednak bez polotu  – towarzysząca nam muzyka, spowita mistycznym posmakiem oraz główny antagonista w postaci Lucyfera to jedyne atuty tej przeciętnej produkcji. Ani to porno, ani tym bardziej horror.

PS. Zgadza się, postać grana przez Salma Hayek w „From Dusk ‚Till Dawn” została tak nazwana na cześć „Satanico Pandemonium”.

PS2. To prawda, Quentin jest fanem tego filmu.

Moulin Rouge – recenzja

To będzie prawdopodobnie najbardziej bezużyteczna recenzja na tej, zapomnianej przez Boga, stronie. Moja opinia naprawdę nie ma tu znaczenia. Dlaczego?

To był istny precedens – oscarowa nominacja dla Najlepszego Filmu, lecz nie dla Najlepszego reżysera. Jak rozumieć tę logikę? Baz Luhrmann przed dyktafonem przekonuje, że wcale go nie zraził przytoczony fakt. Jest jednak coś na rzeczy – film zachwyca na pewnej płaszczyźnie. Mowa o wymyślnych kostiumach, (dosłownie) niepowtarzalnej biżuterii, perfekcyjnej scenografii współgrającej z całą otoczką i specyfiką tytułu. Podobny problem dotknął „Ondine” czy „Enter the Void” – przerost formy nad treścią.

Zdaję sobie sprawę, że pierwsze 15 minut filmu jest celowo szybkie i chaotyczne (tak jakby film krzyczał zza ekranu „Zaakceptuj to albo wyłącz!”), by ukazać egzotykę „Moulin Rouge”. Patos wyłania się z każdego kąta, każdego dialogu, każdego niezrozumiałego, szybkiego najazdu kamery na twarz postaci (niczym z horroru z lat 70tych). Baz nie lubi oglądać nudnego, prawdopodobnego realizmu na ekranie – w jego opinii to widza usypia. Kluczem jest ukazanie realistycznych wartości poprzez nierealistyczną formę. Na tym polu Australijczyk nie zawiódł.

Należy sobie zadać pytanie – czy jesteś w stanie przełknąć taką dozę symptomatycznego banału polanego w sosie zwanym Trylogią Czerwonej Kurtyny? Niektóre sceny są naprawdę przerysowane – i kilkakrotnie będziesz się zastanawiać czy reżyser celowo wprowadza takie zabiegi, czy może jednak okazuje się nie być najlepszym pisarzem na tym padole.

Fragmenty w których aktorzy użyczają swoich wyższych oktaw głosowych to inna… spektakularna para butów. Strzałem w dziesiątkę było umieszczenie współczesnych hitów jak „Like a Virgin” czy „Smells like Teen Spirit” do filmu, nadając im podniosły, artystyczny posmak. Jednakże, zrozumiałym widokiem jest skrzywienie na twarzy zagorzałego wielbiciela Nirvany – nie każdy potrafi przełknąć tego rodzaju niszczenie świętości.

Wróćmy do pytania zadanego w pierwszym akapicie – czemu nie należy przykładać szczególnej wagi do mojej opinii? Bo „Moulin Rouge” to bardzo, bardzo nieprzewidywalny film. Żadna dawka kilobajtów nie powie Ci, czy ten film Ci się spodoba, czy nie. Wszystko zależy od nastroju, pory dnia i, przede wszystkim, nastawienia. Obejrzyj pierwsze minuty – jeśli nie będziesz w stanie przełknąć tej feerii barw, inspiracji przepychem wschodniej kultury i konwencji pop-opery – odpuść. I spróbuj jutro. Bo spektakl jest tego wart.

Dead or Alive – recenzja

Zanim zagłębię się w szczegóły, chciałbym Cię ostrzec. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż recenzowany tytuł nie przypadnie Tobie do gustu i wrzucisz go do tego samego worka, co filmy ze Stevenem Seagalem i Chuckiem Norrisem. Co prawda będzie to świadczyć o Twojej błogiej ignorancji, ale właśnie tak działa Takashi Miike – ekscentryczny reżyser, prosto z Japonii.

Urodzony w 1960 roku, początkowo nie miał nawet ambicji zostania twórcą filmowym. W rzeczywistości marzył o… zawodowym ściganiu się na motorach. Los potoczył się w zgoła innym kierunku – gdyż, jak sam twierdzi, stworzenie filmu jest bardzo łatwe. Albo trzeba mieć talent filmowy, albo talent do nawiązywania odpowiednich kontaktów. O jego pracoholizmie niech świadczy fakt, iż w 1999 roku na świat wyszło sześć jego filmów i jeden mini-serial. Obiecał sobie, że nie będzie się ograniczał do jednego gatunku. W ten sposób stworzył surrealistyczny obraz o Yakuzie (m.in kultowe „Gozu”, które mocno polecam), horror z domieszką komedii w konwencji musicalu („The Happiness of the Katakuris”) czy pozycję, która w największym stopniu zbliża się do mainstreamu („One Missed Call” –  może dlatego Amerykanie stworzyli remake).

Problem z „Dead or Alive” wydaje się być powiązany z początkiem filmu. Pierwsze sześć minut to istna makabra dla naszych zmysłów – atakowani jesteśmy psychodelicznymi riffami, hiperrealistycznymi scenami gore (znak rozpoznawczy Takashiego) oraz chaotycznym montażem. Od razu wiesz, że oglądasz coś niezwykłego. Coś… nowego. Wpadasz w nieopisany trans. Jednakże, gdy mija owe sześć minut, akcja ustaje. Chcesz więcej tej filmowej egzotyki prosto z Kraju Kwitnącej Wiśni, lecz reżyser ma zgoła odmienne plany. Co prawda od czasu do czasu jesteśmy świadkami odrażających scen, lecz nie jest to taki hardcore, jaki sobie wyobrażałem w myślach.

Film przedstawia historię detektywa Jojimy, który od lat próbuje wsadzić za klatki kilku typów spod ciemnej gwiazdy próbujących przejąć interesy podziemia. Taki sam cel przyświeca członkom chińskiej Yakuzy, lecz żadna ze stron nie ma zamiaru iść na układy. Taka sytuacja w ostateczności może doprowadzić tylko do jednego – wojny. A ta, jak wiadomo, wymaga ofiar…

Uciążliwie zwolnione tempo akcji i szczątkowe (choć napisane fachowo przez Ichiro Ryu) dialogi mogły znudzić niejednego, w tym moją osobę. To nie jest tytuł, który można obejrzeć o każdej porze. Nie polecam trailerów – jedynie ukształtują w Twojej głowie fałszywy obraz o filmie, a to już krótka droga do rozczarowania podczas seansu. Musisz zrozumieć metody Miikiego. Wprawdzie jest to bardzo trudny artysta, lecz – w przeciwieństwie do większości –  odwdzięcza się z nawiązką gdy zaakceptujesz prawa jakimi rządzą się jego dzieła.

Na planie większości jego filmów obsada niejednokrotnie mu radzi „Takeshi, przesadziłeś w tym miejscu”; „ok, to jest za mocne”; „powinieneś złagodzić tę scenę”. Podziwiam go za bezkompromisowość, ponieważ on nigdy nie ulega. Dla niego granice mają wydźwięk pejoratywny. Właśnie tego we współczesnym, japońskim kinie brakuje – jaj.

Dodam tylko, że finałowa scena „Dead or Alive” po prostu zabija. Pod każdym względem.

Le Samourai – recenzja

Jean-Pierre Melville uważany jest za jednego z prekursorów francuskiej Nowej Fali. Filmy jego autorstwa wyróżniają się surową estetyką, melancholijnym poetyzmem i nieznośną suwerennością w przebiegu zdarzeń. Jest wierny realizmowi, lecz to pojęcie różni się w świecie filmowym, którym Melville żył i oddychał. „Le Samourai” – być może jego największe dzieło (adorowane przez Quentina Tarantino) już na samym początku wyjaśnia o czym opowiada.

Leżący na łóżku Jef, widniejący napis „Nie ma większej samotności niż samotność samuraja, chyba że ta tygrysa w dżungli” zaczerpnięty z Księgi Bushido. Pomrok klimatu noir aż unosi się w powietrzu, a Ty z sekundy na sekundę pochłaniasz kolejne subtelne ujęcia, oszczędność w dialogach (pierwsze słowa wypowiadane są w dziesiątej minucie) i zagadkowość Jefa, stanowiąca główny motyw utworu. Nadużywana klisza klimatu gangsterskiego to jedynie zasłona dymna, odpowiednie tło dla wydarzeń, fetysz reżysera – nazwijcie to jak chcecie.

Po porażce zwanej „Deux hommes dans Manhattan” Melville rzekł „Od teraz zajmę się filmami, które celują do szerszej widowni, a nie wąskiej grupy bufonów”. „Cercle rouge” czy „Armée des ombres” pozycjami dla mainstreamu? Chciałbym, aby te czasy powróciły. Recenzowany film może wydawać się trudny, przepełniony symboliką, i tak w istocie jest. Niemniej przeto, warto spróbować. Melville sprytnie przebiera w środkach przekazu swych poglądów, następstwem czego wieloletni krytyk filmowy jak i młodzieniec szukający dobrego kina znajdą coś dla siebie. I na takie pojęcie mainstreamu ja się godzę.

W dalszym ciągu nie zdradziłem Wam nic z fabuły. Jeżeli was zaciekawiłem, to zaufajcie mi. Ta niewiedza zaprocentuje. Czytasz o obrazie wybitnym, z prominentną rolą Alaina Delona, aptekarskim sposobem kręcenia scen… John Woo nosi się z zamiarem wyreżyserowania remake’u. Facet igra z ogniem.

Funny Games U.S – recenzja

Odważnych zapraszamy! Znamienny rollercoaster w wykonaniu Michaela Haneke został ponownie otwarty, równo po dziesięciu latach. Zdarzyła się rzecz rzadko spotykana, zwana quasi-remakiem. W 1997 roku wspomniany reżyser stworzył austriacką wersję Funny Games. Film najwyraźniej mu się udał, gdyż dekadę później zmajstrował auto-remake, tym razem w języku przyjaznym dla pionierów Coca Coli. Tym ruchem twór naturalnie dotarł do większej rzeszy widzów, choć osobiście upatrywałbym się chwilowej impotencji twórczej.

Nowa edycja nie wnosi na stół wiele nowego. Oba obrazy są identyczne, kadr w kadr, dialog w dialog, jedynie twarze aktorów uległy zmianie. Założę się, że niejeden kupi film tylko dla zobaczenia Naomi Watts paradującej pół filmu w samej bieliźnie. Tim Roth – choć dyskusyjny pod względem umiejętności – też zachęci mocniej niż „jakiś tam” Ulrich Mühe. Największe wrażenie robią dwaj oprawcy – Michael Pitt oraz Brady Corbet. Odwalają kawał dobrej roboty jako eleganccy sadyści w nienagannie białych rękawiczkach. Porównania do Hannibala Lecter jak najbardziej wskazane, choć żądzy zjadania ludzkiej wątroby akurat nie objawiają. Oni chcą tylko się pobawić.

Czyli co, zwykły thriller jakich wiele na tym ponurym padole? W takim przypadku nawet nie miałbym czelności zawracać Tobie, drogi Czytelniku, głowy. W „Funny Games” jest zawarty aspekt, który wyróżnia go wśród sztampy i wyciąga z rynsztoku przeciętniactwa. Mianowicie zabawa reżysera z widzem. Puszczanie oka w stronę odbiorcy (w oryginalnej wersji nawet dosłownie!) to jedno, ale podczas filmu dzieją się rzeczy naprawdę dziwne i zmuszające nas do mimowolnej refleksji.

Tak właśnie należy podejść do tej pozycji. Daj się zwieść reżyserowi, niech Tobą pogrywa. On wie, że Ty chcesz. Rozumie, że lubisz patrzeć na cierpiących ludzi. To przyciąga wzrok, to przyciąga naszą uwagę. Wbrew pozorom w filmie znajduje się sporo warstw. Obnaża nasze pragnienia, wpisuje się z wizją Haneke o wyalienowaniu jednostek i skutkach braku nici uspołecznienia. Przyznacie, że jak na slasher (określenie sporne, gdyż przemoc została odsunięta poza kadr), to już naprawdę dużo.

Dom zły – recenzja

Kochamy szczelnie ukryty morał, który na końcu wyskakuje przed oczyma w formie podniosłego monologu i pocieszającego happy endu. Mimowolnie pokrzepia to nasze serca.

Do domu złego wejdziecie czyści. Brudni wyjdziecie.

Smarzowski nie jest staromodnym prykiem, bacznie obserwuje zmiany zachodzące w tej branży. Dlatego idealnie trafia z czasem, kiedy modne jest wrzucanie kilku gatunków do jednego kotła. Zachowuje przy tym swój charakterystyczny styl, za który pokochaliśmy go przy „Weselu”, tym razem spotęgowany bo historia sama w sobie tego wymaga.

Po śmierci swej żony, Edward postanawia wyjechać i zapomnieć o zgubnych czasach. Pegeery w pobliżu Bydgoszczy stanowiły nielichą opcję, więc bohater czym prędzej wyruszył w drogę. Normalnym jest robić sobie przystanki podczas podróży. Dla Edwarda takim przystankiem był pewien dom, w którym małżeństwo – początkowo nieufne przybyszowi – prędko zaprzyjaźnia się z podróżnikiem i gości wedle polskich tradycji. Jesteśmy również świadkami drugiej linii fabularnej, odbywającej się 4 lata po wydarzeniach w Domu. Milicjanci mają za zadanie zrekonstruować bieg wydarzeń. Jest z nimi Edward, który krok po kroku stara się opowiedzieć całą historię.

Jest to obraz ciężki na niejednej płaszczyźnie. Jeśli dysponujesz nikłą wiedzą o PRL-u, pogubisz się w połowie dialogów. W dodatku filmowy fason Smarzowskiego wcale nie pomaga w odbiorze –  mroczność scala się z groteską mającą na celu widoczniejsze udowodnienie swych racji widzowi. Dom zły to Polska w czasach komuny. Każdy człowiek ma coś na sumieniu, każdy działa dla swej korzyści. Prawdy nie ma – sami ją tworzymy.

A wszystko polane skatologicznym klimatem, Dezerterem z ukradzionego radia oraz lejącą się wódką, która jedynie uwidacznia nasze pierwotne instynkty. To właśnie wódka otrzeźwia umysł widza, rozjaśnia motywację ludzkich zachowań. Agnieszka Matysiak żartobliwie nazwała Smarzowskiego trzecim bratem Coenów. To cholernie trafne porównanie. Polska, niecelowa odpowiedź na „Fargo” – między innymi tym jest „Dom Zły”.

Szkoda, że reżyser ma tak długie interwały pomiędzy każdym filmem. Obecnie pracuje przy – jak to uroczo określił – mielonkach (polskie seriale), by zapewnić byt rodzinie i dofinansować następne projekty. Ponoć w szafkach chowa kilka scenariuszy, na które w dalszym ciągu nie jest mentalnie gotowy. Czy następnym razem ktoś wyjdzie z domu złego? Szczerze w to wątpię. Taka już jego maniera.

Mam dobry humor. Zjadana właśnie czekolada uwalnia fenyloetyloaminę do mojego organizmu. Ostatnią rzeczą jaką chcę, to powtórny seans z „Domem złym”. Niech to posłuży za brudną rekomendację.

The Social Network – recenzja

Czy da się stworzyć frapujący film o zakładaniu strony internetowej? Bez problemu, wystarczy wypełnić dwa warunki: opowiadać o jednej z najchętniej wizytowanych stronach w internecie Facebooku oraz nazywać się David Fincher.

Jako że wywiązano się z powyższych wymogów, dostaliśmy kawał solidnego kina. Zero amatorki, zero pomyłek. Oponenci rzekną – przegadany. Cholera, to nie jest produkcja o komandosach ratujących córkę prezydenta z rąk podstępnego rzezimieszka. 95 procent SN to rozmowy, bo historia tego wymaga. Historia o geniuszu z pomysłem wartym miliony. Wpierw buduje zalążki formujące się na kształt Facebooka. Jest zmuszony użyć przy tym zdolności manipulacyjnych, które mocno go wykosztują.  Sukces niespodziewanie narasta, aspołeczny Mark staje się ważną osobowością na uczelni, a w interes próbuje wessać się twórca Napstera (w tej roli Justin Timberlake).

Początkowo konstrukcja filmu potrafi zawrócić odbiorcy w głowie. Sceny rozprawy przeplatają się z retrospekcjami, akcja nabiera ciężko przyswajalnego tempa, a wówczas już krótka droga do zagubienia w całym tym kociole nazwisk, faktów i ich przekręceń. Jednakże od połowy fabuła dostaje zastrzyku uspokojenia, scenarzysta skupia swą uwagę na uczuciach bohaterów, po czym wciśnięci w fotel przyglądamy się wydarzeniom prowadzącym do… No właśnie, tu wypełzuje się pewien problem.

Konkluzja filmu nie jest do końca jasna, choć można to zrozumieć w przypadku historii opartej na faktach. Ile jest tutaj prawdy? Sprawa nie do końca rozstrzygnięta, co dodaje trochę wątpliwości w prawdziwość przedstawionych losów. Sam Mark Zuckerberg (ten prawdziwy) wynajął całą salę kinową dla sztabu pracującego w Facebooku. Po emisji skwitował, że niektóre sceny ociekają hiperbolizmem, że w rzeczywistości proces powstawania serwisu polegał na zwykłym siedzeniu przy komputerze, bez większych ekscesów. Najmłodszy miliarder w historii nie jest skory do przyklaskiwania dziełowi Finchera, gdyż scenariusz wcale nie poprawia jego wizerunku. Może jedynie kreuje Marka jako postać tragiczną, postawioną pomiędzy młotem a kowadłem. W tym przypadku młotem jest szansa na miliony dolarów, a kowadłem najlepszy (plus jedyny) przyjaciel Zuckerberga.

Adoruję filmografię Davida Finchera, „Fight Club” plasuje w TOP 10 moich ulubionych tytułów, niemniej „Curious Case of Benjamin Button” zrodził we mnie wątpliwości co do formy mistrza. Tymczasem wraz z „Social Network” wraca na zasłużony piedestał. Bawi się konwencją, perfekcyjnie wykorzystuje (notabene najwyższej jakości) soundtrack, wyciska z aktorów złote kreacje. Wyszperanie małostkowych defektów to nonsensowna szukanina dziury w całym.

Good, Bad and Ugly – recenzja

Trzydziesty wpis postanowiłem uczcić wyjątkowym filmem. Nieśmiertelnym dziełem Sergio Leone. Niezapomnianymi kreacjami trzech tytułowych bohaterów. Nastrojową muzyką pochodzącą wprost z instrumentów Ennio Morricone. Po prostu „Dobrym, Złym i Brzydkim’.

Akcja kręci się w okół pieniędzy, których suma wynosi 200,000 dolarów (równoważne z dzisiejszymi 6,000,000 dolarami). Nie do końca jasną kwestię stanowi lokalizacja rzeczonej mamony. Kowboj Dobry (Clint Eastwood) wie pod którym grobem są zakopane. Brzydki (Eli Wallach) o charakterze szalbierza nosi ze sobą informacje dotyczące nazwy i umiejscowienia cmentarza. W ten sposób nieprzyjaciele mimowolnie zaczynają sobie pomagać. Jak się domyślacie, istnieje jeszcze trzeci – Zły (Lee Van Cleef), despotyczny koneser forsy.

Przeciwnicy zapytają – „Skąd ta globalna aklamacja?”. Ponieważ niniejszy obraz nie posiada rażących błędów. Jest wszystko – wabiący widza scenariusz (choć bez kilku szczęśliwych zbiegów okoliczności nie mogło się obyć), znakomita reżyseria (czuć rękę doświadczonego fachowca) w której zawarto zapierające dech w piersiach widoki (miasta jak Burgos czy Castilla zobowiązują).

Także na płaszczyźnie aktorskiej nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Wallach w procesie kręcenia zdjęć niemalże poświęcił swe życie (mowa o scenie skakania z pociągu),  Eastwood pokazał się z jak najlepszej strony, natomiast już sama twarz Van Cleefa jest przepełniona rysami czystego zła.

To jeden z tych filmów, które należy obejrzeć przed śmiercią. Jak „Ojciec Chrzestny” jest królem gangsterki, „Star Wars” kwintesencją science fiction, tak „Good, Bad and Ugly” jest tym, co najlepsze w westernie.

Whatever Works – recenzja

Woody Allen to kinematograficzne bóstwo  – proste jak drut. Wybaczcie mi ten pusty frazes, lecz to oznajmienie paść musiało.

Prominentny reżyser wraz z zeszłorocznym tytułem powraca na stare śmieci, które dla niego stanowią synonim Nowego Jorku. Nie bez powodu wybrał takową lokalizację, chciał bowiem pokazać wszystkim malkontentom, iż dalej potrafi zagrać swe najlepsze nuty, w starym stylu. Plan się powiódł, w końcu pierwsze wersje scenariusza zrodziły się na papierze już w latach 70-tych.

Podstarzały; zgorzkniały; z dosyć niecodziennym poczuciem humoru to cechy, które Borisowi (w tej roli Larry David) można przypisać już przy pierwszy kontakcie. Taka wstępna ocena wcale nie odbiega daleko od prawdy – zgorzkniałemu facetowi nie powiodło się ani w życiu miłosnym, ani w karierowym. Próbował się biedak zabić, a nawet ta wątpliwie chlubna procedura mu nie wyszła.

Pewnego dnia postanawia podzielić się przemyśleniami o moralności, przestrogami o kobietach, refleksjami dotyczącymi ogólnego pojęcia o naszym jestestwie. Wszystko to polane sarkastycznie-gorzkim sosem humorystycznym. Już pierwszy monolog do kamery zwraca uwagę widza, a dalej jest z górki – widz wciąga się w ten świat bez popitki.

Fabuła zdaje się posuwać wolnym krokiem, wręcz płynie młynkiem, pozwalając odbiorcy na liczne zadumy. Brzmi nudno? Być może, ale styl Allena z sukcesem unika pułapek monotonni.

Jak opisać „Co nas kręci, co nas podnieca” w kilku podsumowujących słowach? Nie jest tajemnicą, że to taka spowiedź Woody’ego zawarta w ruchomych obrazkach. Istne wyżalenie się, samoterapia. W końcu każdy we własny sposób wyrzuca z siebie rozgoryczenie.

Babylon 5: The Gathering – recenzja

Jest rok 1993. Recenzowany film okazuje się być niezłym sukcesem kasowym. Michael Straczyński – twórca filmu – zmierza w stronę siedziby stacji telewizyjnej TNT. Pod pachą trzyma rozpisany na 4 sezony serial, pełniący rolę kontynuatora „B5: Gathering”. Jak fani sci-fi wiedzą, ta anegdotka kończy się pomyślnie, lecz spostrzegawczy zaznaczą, iż serial nie dobił czterech planowanych serii, lecz pięciu. To naturalnie nie wyszło produkcji na zdrowie, gdyż została sztucznie rozciągnięta na kolejne kilkanaście epizodów, psując przy tym całkowitą konstrukcję.

Co nie zmienia stanu rzeczy, iż  „Babylon 5” jest wybornym serialem. Lepszym od „Star Treka”? Pod pewnymi względami – tak. Lepszy od „Battlestar Galactica”? Nie sądzę. Przecież B5 swoją premierę odbył w 1994 roku i to należy mieć na uwadze. Efekty specjalne są średnie (choć nie rażące), gra aktorska czasem poważnie kuleje (szczególnie w przypadku postaci drugoplanowych), a leniwie przebiegająca akcja (w celu przystosowania widza do klimatu) nie pomaga łatwo wejść w ten kosmiczny świat. Jednakże, jeśli jesteś na tyle chętny, drogi Widzu, do rozpoczęcia swej przygody z stacją kosmiczną zwaną Babylon 5, przejażdżkę radzę rozpocząć właśnie z tym filmem (jednak polecanych chronologii oglądania jest więcej).

Tytułowy zjazd ambasadorów różnych ras to główny wątek filmu. Jeff Sinclair, kapitan stacji, postanowił osobiście powitać tajemniczego Kosha, reprezentanta Vorlonów. Niestety, w momencie chwilowej awarii statku, Kosh zostaje zatruty. Dlaczego? Kto jest winowajcą? Owe pytania będą kłębić się w głowach członków załogi jeszcze na długo, a kolejne zachodzące komplikacje jedynie utrudnią w rozwiązaniu zagadki.

Jak już wspomniałem, fabuła porusza się ślamazarnie. Jesteśmy świadkami luźnych rozmów, dyskursów nt. różnorodnych idei właściwego postępowania i nieprzygotowany widz prędko zaśnie przed telewizorem nie dając już serialowi drugiej szansy. Błąd! Przed seansem nastaw się na coś innego, aniżeli ciągłe walki w galaktyce. Choć te również się w filmie znajdują, trwają krótko i są raczej nijakie. Niestety, ale prawdziwe bitwy znajdują się dopiero w środku serialu. Teraz należy jedynie wchłaniać atmosferę, rysy charakteru postaci i monologi wspominające straszne, stare dzieje… Lecz twoja cierpliwość zostanie wynagrodzona.

Podsumowując moje myśli – „Babylon 5: Zjazd” to pełnometrażowy pilot serialu, który zaprzecza idei samego pilota, jaką jest zachęcenie do zmiany przelotnego romansu w 5-sezonowy związek. Jednak, jak każdy eros, i ten potrzebuje trochę czasu dopóki przemieni się z zauroczenia w prawdziwą miłość…

Six Feet Under – recenzja

Pozwoliłem sobie odejść od standardowej konwencji, więc wypunktowałem główne powody, które utwierdzą Cię w przekonaniu, iż Sześć Stóp Pod Ziemią to jeden z najlepszych seriali w historii kinematografii.

1. Realizm – Gdyby ktoś mi powiedział, że charaktery bohaterów SFU zostały oparte o ich rzeczywiste wersje, rzekłbym „ah, tak myślałem…” i 9 na 10 ankietowanych zareagowałoby podobnie.  Oglądając perypetie Fisherów zmagających się z firmą pogrzebową oraz problemami dotykającymi ich na codzień ma się wrażenie uczestniczenia w reality show. To co się u nich dzieje, bez problemu może zdarzyć się w naszym życiu. Więc wyciągnijcie wnioski z błędów popełnionych przez bohaterów tego show (o tym później). Jednak na początku nie napisano „based on true story”, gdyż to po prostu ekipa realizująca ten serial jest tak dobra, co niesie nas do…

2. Aktorzy – Mamy tu typową, smutną historię – odtwórcy ról po SSPZ nie dostali jeszcze nic, co mogłoby choć w połowie równać się z ich życiowym dziełem. Peter Krause grający Nathaniela wywołuje u widza sporo emocji o różnych barwach, także przez 5 sezonów raz go pokochasz, aby w następnym odcinku się do niego zniechęcić. Zdobywczyni Złotego Globu Frances Conroy gra typową histeryczkę, z pełną gamą kłopotów psychicznych. Claire Fisher (Lauren Ambrose) to z początku sarkastyczna, buntownicza nastolatka. Z czasem jednak jej charakter musi się zmienić… I w końcu Michael C. Hall jako David Fisher, wrażliwy homoseksualista zakochany w czarnoskórym policjancie. Cała ta mieszanka różnorodnych osobowości jest iście wybuchowa. W ich z pozoru dziwnym, nienaturalnym, egoistycznym zachowaniu prędko dostrzegamy prawdziwą, czystą ludzkość.

3. Nauczka życia – Plotka głosi, iż Alan Ball stworzył ten serial w celu pogodzenia się ze śmiercią ojca. Łatwo to zauważyć żeglując pomiędzy epizodami. To jest jedna z tych produkcji, po których widz wynosi cenną lekcję życia. 5 sezonów z życia Fisherów pozwala nam zrozumieć istotę śmierci i żywotu oraz to jak dużo czasu marnujemy na jakże zbędne sprawy. Wniosek? SFU powinno być puszczane w szkołach.

4. Zakończenie – Powiadam wam, ostatnie 10 minut serialu wprawi was w istne katharsis. Oczywiście wam nie zdradzę co takiego się dzieje, ale już dla endingu warto sięgnąć po ten tytuł. Jest niewiele seriali, które mogą się poszczycić TAKĄ końcówką. To należy… nie, to TRZEBA przeżyć!

5. Dialogi – Tu będzie krótko, w formie dwóch przykładów:

„Wszystko, co mamy, to ta chwila,
tu i teraz.
Przyszłość to tylko pojęcie, którego używamy,
by uciec od teraźniejszości.
Więc…
bądź tu…
teraz.”

oraz

„- A zmieniłbyś cokolwiek?
– Niby co?
– Z kim jesteś, co robisz, jaką jesteś osobą. Bo jeśli chcesz to zmienić, zrób to teraz.
– Kurde, koleś. To było ostre.
– Posłuchaj, Tom!
– To jest wszystko, co mamy. Właśnie tu, właśnie teraz.”

I tym kończę tę wyliczankę. Podsumowując, Six Feet Under to arcydzieło. W mojej skromnej opinii żaden pełnometrażowy film nie zdołałby osiągnąć to co SFU, a powód jest oczywisty – czas trwania. Przez ten czas zżywamy się z tymi indywidualnościami, zwyczajami panującymi w rodzinie oraz z tą pogrzebową atmosferą…
Perełka wśród bagna.

Ocena 9+/10