Przeskocz nawigację

Tag Archives: recenzja

Happiness – recenzja

Witaj, Eksperymencie.

Ten film to, w istocie, ciężki orzech do zgryzienia. Zmusza mnie do wygłoszenia banału: takich filmów już nie tworzą. Jest przezabawny, jest odrażający. Fascynuje, przeraża. Tu każdy dialog jest wprost przepełniony paradoksem.

Lustro w którym przedstawiony został mój świat, w „Happiness” jest potłuczony, pełen plam i kurzu. Nie obawiaj się, Eksperymencie. Poczujesz się niekomfortowo, lecz to planowana część programu. Ta scena Cię obrzydzi. Tamta rozbawi. Nie kryj się z prawdziwymi odczuciami, poczuj się zdeprawowany wspólnie z bohaterami.

Ponoć największym marzeniem twórcy filmowego jest widz wychodzący z kina w nastroju wesołym, przygnębiającym czy może skłaniającym do refleksji, zależnie od tonu filmu. Chcą pichcić twory, które wywołują impakt, przemyślenia, dyskusje. To zdaje się być credo reżysera, Todda Solondza.

„Happiness” to film, który powoduje (przed chwilą wymyślony przez moją osobę) syndrom „ja pierdolę…„, kiedy to przy scenie łapiesz się za głowę nie wiedząc czy być zażenowany, czy pełen podziwu i zachwytu. Todd Solondz stosuje drastyczne metody, ukazuje PRAWDĘ. W swoich filmach, jak sam przyznaje, chce pokazać do czego ludzie są zdolni, każdy z nas. Każdy Kowalski którego mijasz ulicą. Jego zdaniem, jednym z większych sukcesów jaki możemy osiągnąć, to zrozumienie i zaakceptowanie brutalnego obrazu człowieka. Twój tata może być pedofilem. Ty możesz być pedofilem.

Nie pozostało Tobie, Eksperymencie, nic innego jak obejrzenie tego filmu, następnie odwiedzenie popularnego serwisu filmowego i napisanie jak to poczułeś się obrzygany tym szlamem; że takich reżyserów powinno się zamykać w psychiatryku w Gnieźnie; że w ogóle lol i wtf. I gdyby Solondz znał język polski i jakimś trafem przeczytał tę opinię,  na jego twarzy zapewne pojawił się promienny uśmiech. Byłby jeszcze bardziej dumny z „Happiness”, gdyż zastosowanie drastycznych środków zadziałało.

Ów obrzygany widz prawdopodobnie zacznie z kimś dyskusję, z kimś – być może – o opozycyjnej opinii nt. filmu. Zrodzi się z tego rozmowa, która z minuty na minutę będzie schodzić z tematu „czy film jest yay or nay”, a zacznie przeobrażać się w dyskusję na tematy, które film dotyka. Celowo pomijam o czym „Happiness” jest, jakie dokładnie zagadnienia porusza i co czyni go popieprzonym. Najlepiej do filmu podejść z nieświadomym umysłem.

To jest dobry film. Czasem o nim myślę, np. podczas mycia zębów. Wiedzcie, że jeśli myślicie o jakimś filmie podczas mycia zębów, to jest to film, który dał wam niezłego liścia. A ten film… A ten film uderzył mnie pięścią w nos.

PS. „Happiness” bardzo często gości na listach najniebezpieczniejszych filmów w historii, także jeśli masz wrażliwą duszę, zastanów się czy na pewno chcesz go obejrzeć.

PS2. Zastanów się podwójnie, jeśli masz zamiar obejrzeć ten film z rodzicami czy dziadkami. Byłoby bardzo niezręcznie.

PS3. Jeśli sam jesteś rodzicem, zastanów się potrójnie czy nie szkoda Ci szkraba.

PS4. A gdy już obejrzysz, polecam zastanowienie się wielokrotne.

PS5. Ten film to idealna okazja na grę alkoholową. Za każdym razem gdy przytrafi Ci się syndrom „ja pierdolę…„, wychylasz jednego kielicha. Powodzenia z kacem.

50/50 – recenzja

To jeden z tych rzadkich. Ale musi kliknąć. W scenariuszu, w obsadzie, w zespole producentów, gdzie pokój edytorski jest przepełniony śmiechem i czystym funem; gdzie film nie jest tworzony dla idei sporej sumy wpłacanej na konto bankowe. Tu naprawdę czuć miłość do tworzenia kina! Mimo że reżyser w wywiadzie stwierdził w rozbrajająco szczerym tonie „Mam nadzieję, że film zarobi kurewsko dużo kasy”.

A powinniście wiedzieć, że pewnego dnia, owy człowiek będzie stawiany w tym samym rzędzie co Woody Allen czy Takashi Miike. Ten pierwszy, bo reżyser stojący za „50/50” posiada niezwykłą umiejętność opowiadania historii, w sposób płynny, gdzie sceny idą niczym nożem po maśle. Ten drugi, bo jest on równie wszechstronnym reżyserem. Przykładowo, „All The Boys Love Mandy Lane” to ukłon w stronę rozkwitu slasherów z lat 80tych. Dosyć… specyficzny tytuł.

Tym razem Jonathan Levine podjął się o wiele trudniejszego zadania. Zabrał się za bardzo osobisty scenariusz, spod dłuta Willa Reisera. Facet pewnego dnia dowiaduje się, że jest chory na raka. Jeden z jego najbliższych przyjaciół, Seth Rogen, jest przy nim w każdej ciężkiej sytuacji i pomaga mu przejść ten jakże mroczny okres. Obaj po latach postanowili wpleść swą historię w ruchome obrazki. Tu wkracza Levine, który musi dodać swój wkład, co jest ciężkie gdy współpracownicy podchodzą do projektu tak emocjonalnie. Jak już wspomniałem wcześniej, praca na planie okazała się sprawiać frajdę. Czuć w tej aurze Appatowskie lekcje.

W rolę chorego na raka wcielił się Joseph Gordon-Levitt, którego kochasz lub nienawidzisz. W tym filmie pokochasz. Raczej najlepsza rola w życiu do tej daty. Seth Rogen zagrał samego siebie, jako istny comic relief. Jest to dziwna mieszanka, gdyż obaj reprezentują tak odmienny styl aktorstwa. Aż ciężko to sobie wyobrazić. Dopiero gdy staniecie się świadkami ich wspólnych scen, zauważycie, iż okazało się to być strzałem w dziesiątkę.

To bardzo delikatny temat. Rak. Paraliżujące słowo. Twórcy jednak zaserwowali nam komedio-dramat, uciekając przy tym od banałów i wytartych kliszy. Zapomnijcie o ckliwych scenach w akompaniamencie nastoletniej muzyki. No i pan Rogen, który w swój znany sposób rozładowuje napięcie swą błazeńską manierą, łypiąc jednym okiem na potencjalne partnerki w szczytnych, kopulacyjnych celach.

Z tym filmem jest trochę jak z życiem. W jednej chwili zasmucasz się, w drugiej śmiejesz, w trzeciej masz ochotę na ciężkie przemyślenia. „50/50” uderza we wszystkie nasze nuty, w wyniku czego napisy końcowe towarzyszą sytemu i zadowolonemu widzowi.

W głębi rzeczy, to dosyć optymistyczny film.

Dom zły – recenzja

Kochamy szczelnie ukryty morał, który na końcu wyskakuje przed oczyma w formie podniosłego monologu i pocieszającego happy endu. Mimowolnie pokrzepia to nasze serca.

Do domu złego wejdziecie czyści. Brudni wyjdziecie.

Smarzowski nie jest staromodnym prykiem, bacznie obserwuje zmiany zachodzące w tej branży. Dlatego idealnie trafia z czasem, kiedy modne jest wrzucanie kilku gatunków do jednego kotła. Zachowuje przy tym swój charakterystyczny styl, za który pokochaliśmy go przy „Weselu”, tym razem spotęgowany bo historia sama w sobie tego wymaga.

Po śmierci swej żony, Edward postanawia wyjechać i zapomnieć o zgubnych czasach. Pegeery w pobliżu Bydgoszczy stanowiły nielichą opcję, więc bohater czym prędzej wyruszył w drogę. Normalnym jest robić sobie przystanki podczas podróży. Dla Edwarda takim przystankiem był pewien dom, w którym małżeństwo – początkowo nieufne przybyszowi – prędko zaprzyjaźnia się z podróżnikiem i gości wedle polskich tradycji. Jesteśmy również świadkami drugiej linii fabularnej, odbywającej się 4 lata po wydarzeniach w Domu. Milicjanci mają za zadanie zrekonstruować bieg wydarzeń. Jest z nimi Edward, który krok po kroku stara się opowiedzieć całą historię.

Jest to obraz ciężki na niejednej płaszczyźnie. Jeśli dysponujesz nikłą wiedzą o PRL-u, pogubisz się w połowie dialogów. W dodatku filmowy fason Smarzowskiego wcale nie pomaga w odbiorze –  mroczność scala się z groteską mającą na celu widoczniejsze udowodnienie swych racji widzowi. Dom zły to Polska w czasach komuny. Każdy człowiek ma coś na sumieniu, każdy działa dla swej korzyści. Prawdy nie ma – sami ją tworzymy.

A wszystko polane skatologicznym klimatem, Dezerterem z ukradzionego radia oraz lejącą się wódką, która jedynie uwidacznia nasze pierwotne instynkty. To właśnie wódka otrzeźwia umysł widza, rozjaśnia motywację ludzkich zachowań. Agnieszka Matysiak żartobliwie nazwała Smarzowskiego trzecim bratem Coenów. To cholernie trafne porównanie. Polska, niecelowa odpowiedź na „Fargo” – między innymi tym jest „Dom Zły”.

Szkoda, że reżyser ma tak długie interwały pomiędzy każdym filmem. Obecnie pracuje przy – jak to uroczo określił – mielonkach (polskie seriale), by zapewnić byt rodzinie i dofinansować następne projekty. Ponoć w szafkach chowa kilka scenariuszy, na które w dalszym ciągu nie jest mentalnie gotowy. Czy następnym razem ktoś wyjdzie z domu złego? Szczerze w to wątpię. Taka już jego maniera.

Mam dobry humor. Zjadana właśnie czekolada uwalnia fenyloetyloaminę do mojego organizmu. Ostatnią rzeczą jaką chcę, to powtórny seans z „Domem złym”. Niech to posłuży za brudną rekomendację.