Przeskocz nawigację

Tag Archives: komedia

50/50 – recenzja

To jeden z tych rzadkich. Ale musi kliknąć. W scenariuszu, w obsadzie, w zespole producentów, gdzie pokój edytorski jest przepełniony śmiechem i czystym funem; gdzie film nie jest tworzony dla idei sporej sumy wpłacanej na konto bankowe. Tu naprawdę czuć miłość do tworzenia kina! Mimo że reżyser w wywiadzie stwierdził w rozbrajająco szczerym tonie „Mam nadzieję, że film zarobi kurewsko dużo kasy”.

A powinniście wiedzieć, że pewnego dnia, owy człowiek będzie stawiany w tym samym rzędzie co Woody Allen czy Takashi Miike. Ten pierwszy, bo reżyser stojący za „50/50” posiada niezwykłą umiejętność opowiadania historii, w sposób płynny, gdzie sceny idą niczym nożem po maśle. Ten drugi, bo jest on równie wszechstronnym reżyserem. Przykładowo, „All The Boys Love Mandy Lane” to ukłon w stronę rozkwitu slasherów z lat 80tych. Dosyć… specyficzny tytuł.

Tym razem Jonathan Levine podjął się o wiele trudniejszego zadania. Zabrał się za bardzo osobisty scenariusz, spod dłuta Willa Reisera. Facet pewnego dnia dowiaduje się, że jest chory na raka. Jeden z jego najbliższych przyjaciół, Seth Rogen, jest przy nim w każdej ciężkiej sytuacji i pomaga mu przejść ten jakże mroczny okres. Obaj po latach postanowili wpleść swą historię w ruchome obrazki. Tu wkracza Levine, który musi dodać swój wkład, co jest ciężkie gdy współpracownicy podchodzą do projektu tak emocjonalnie. Jak już wspomniałem wcześniej, praca na planie okazała się sprawiać frajdę. Czuć w tej aurze Appatowskie lekcje.

W rolę chorego na raka wcielił się Joseph Gordon-Levitt, którego kochasz lub nienawidzisz. W tym filmie pokochasz. Raczej najlepsza rola w życiu do tej daty. Seth Rogen zagrał samego siebie, jako istny comic relief. Jest to dziwna mieszanka, gdyż obaj reprezentują tak odmienny styl aktorstwa. Aż ciężko to sobie wyobrazić. Dopiero gdy staniecie się świadkami ich wspólnych scen, zauważycie, iż okazało się to być strzałem w dziesiątkę.

To bardzo delikatny temat. Rak. Paraliżujące słowo. Twórcy jednak zaserwowali nam komedio-dramat, uciekając przy tym od banałów i wytartych kliszy. Zapomnijcie o ckliwych scenach w akompaniamencie nastoletniej muzyki. No i pan Rogen, który w swój znany sposób rozładowuje napięcie swą błazeńską manierą, łypiąc jednym okiem na potencjalne partnerki w szczytnych, kopulacyjnych celach.

Z tym filmem jest trochę jak z życiem. W jednej chwili zasmucasz się, w drugiej śmiejesz, w trzeciej masz ochotę na ciężkie przemyślenia. „50/50” uderza we wszystkie nasze nuty, w wyniku czego napisy końcowe towarzyszą sytemu i zadowolonemu widzowi.

W głębi rzeczy, to dosyć optymistyczny film.

Scott Pilgrim vs. The World

Uznajesz siebie za gracza? Ogarniasz dzisiejszą popkulturę? Jeżeli kiwnąłeś potwierdzająco, mam świetną wiadomość. Wyszedł film w którym prawdopodobnie się zakochasz!

To jeden z najbardziej absurdalnych i dziwnych tytułów tego roku. Patenty jakie zastosował Edgar Wright (głównie znany z Wysypu Żywych Trupów) powodują szeroki uśmiech na twarzy widza. Pozytywne androny typu czekanie na przesyłkę, którą przed chwilą się zamówiło jedynie wykazują dystans twórców do zawartych gagów.

Nie jestem stu procentowo pewny, czy scenariusz był pisany na trzeźwo. Tytułowemu Scottowi Pilgrimowi przyśniła się piękna dziewczyna. Szczególnie dziwnego nic w tym by nie było, gdyby nie fakt, że kobieta przypadkowo spotyka się z bohaterem kilka dni później – tym razem na jawie. Zszokowany chłopak postanawia poznać Ramonę (gdyż tak owa tajemnicza dziewoja się zwała). Oboje wpadają sobie w oko, lecz jak to bywa w miłosnych historiach, pewna przeszkoda musi stanąć im na drodze. Tym razem komplikacja jest iście nietuzinkowa… Scott, by związać się z Ramoną, jest zobligowany do pokonania siedmiu byłych chłopaków dziewczyny, którzy chcą ją  z powrotem!

Pisząc „pokonać” bynajmniej nie mówię o meczu w warcaby. Mam na myśli epickie bitwy w których opponenci wraz ze swymi nadzwyczajnymi mocami sieją astronomiczny terror! Potyczkom towarzyszą wybuchy, skoki na kilkanaście metrów, paski energii (niczym w walkach z bossami w grach komputerowych) i wiele innych, fantastycznych elementów, które wyłapie głównie Gracz.

Michael Cera nie jest najmocniejszym faworytem Hollywood – wielu nie potrafi ścierpieć jego gry aktorskiej. Z ulgą informuję – „Scott Pilgrim kontra Świat” to jego najlepszy występ. Jednak na największe kudosy zasługuje Mary Winstead jako Ramona – nie tylko pod względem urody. Aczkolwiek swymi zdolnościami wykazała się już przy poprzednich projektach (Grindhouse: Death Proof ).

Oprócz wizualnej uczty  z odpowiednim rozmachem (film idealny do sprawdzenia w Full HD!), dodano składniki humorystyczne oraz powykręcane postacie (tu brylują oczywiście główni rywale).  Bawienie się konwencją, formą oraz autoironią sprawia poczucie świeżości w skostniałym rynku filmowym. Szkoda, że produkcja odniosła komercyjną klapę w USA. Wynikiem czego, w Polsce odbyło się bardzo mało seansów, podczas których ponoć większość bawiła się wyśmienicie. Zawiniła nikła reklama? Przypuszczalnie. Wielka szkoda.

Little Miss Sunshine – recenzja

Lubię być zaskakiwany. Lubię otwierać lodówkę i dowiadywać się, iż ktoś kupił przepyszne lody waniliowe. Lubię dostawać 4+ w szkole ze sprawdzianu, który byłem pewien że obleję. Niespodzianki czynią nasz świat słodkim. I dzień w którym obejrzałem „Little Miss Sunshine” był obłożony słodyczami przez 101 minut.

Nie jest to dzieło przełomowe, o nie. Sporo tu zapożyczeń z typowych, amerykańskich produkcji, lecz czynione jest to z taką gracją, że widz raz-dwa wpada w sidła twórców i wcale nie chce być wypuszczany. Poznajemy ekstrawagancką rodzinę: ojca sprzedającego kurs samodoskonalenia, matkę opiekującą się rodziną (notabene chyba najnormalniejsza osoba), wujka-samobójcę, dziadka zażywającego heroinę, córkę ćwiczącą ruchy do konkursu tytułowej Małej Miss oraz syna – fana Nietzsche, który złożył przysięgę milczenia w celu ulżeniu niestygnącemu pragnieniu stania się profesjonalnym pilotem odrzutowców. Potrafisz utożsamić się z choć jednym indywiduum tej grupy?

Bo to film dla absolutnie każdego. Nie ma tu skomplikowanej fabuły, licznych shockerów, bandytów zjeżdżających po lince zawieszonej pomiędzy dwoma drapaczami chmur. Jest za to ciepła historyjka z której mamy wynieść lekcję życia. Morałów, aforyzmów i życiowych konkluzji jest tutaj od groma. Już na plakacie jest jeden gnom (być może najważniejszy) – „Każdy udaje, że jest normalny”. Ukrywanie prawdziwego ‚ja’ na rzecz stwarzania pozorów naszego jestestwa to coraz bardziej nasilający się problem rzeczywistości. Niestety, jest sporo konsekwencji z odłożenia maski – co trafnie obrazują sceny konkursu. Lecz warto zaryzykować.

Dochodząc do konkluzji recenzji, można zakomunikować jedno – kupić ten film; obejrzeć go razem z rodziną; zastanowić się. Jeśli nie wyciągniesz wniosków z seansu, to przynajmniej pośmiejesz się z monologu dziadka o „pieprzeniu wielu kobiet, a nie jednej”…