Przeskocz nawigację

The Social Network – recenzja

Czy da się stworzyć frapujący film o zakładaniu strony internetowej? Bez problemu, wystarczy wypełnić dwa warunki: opowiadać o jednej z najchętniej wizytowanych stronach w internecie Facebooku oraz nazywać się David Fincher.

Jako że wywiązano się z powyższych wymogów, dostaliśmy kawał solidnego kina. Zero amatorki, zero pomyłek. Oponenci rzekną – przegadany. Cholera, to nie jest produkcja o komandosach ratujących córkę prezydenta z rąk podstępnego rzezimieszka. 95 procent SN to rozmowy, bo historia tego wymaga. Historia o geniuszu z pomysłem wartym miliony. Wpierw buduje zalążki formujące się na kształt Facebooka. Jest zmuszony użyć przy tym zdolności manipulacyjnych, które mocno go wykosztują.  Sukces niespodziewanie narasta, aspołeczny Mark staje się ważną osobowością na uczelni, a w interes próbuje wessać się twórca Napstera (w tej roli Justin Timberlake).

Początkowo konstrukcja filmu potrafi zawrócić odbiorcy w głowie. Sceny rozprawy przeplatają się z retrospekcjami, akcja nabiera ciężko przyswajalnego tempa, a wówczas już krótka droga do zagubienia w całym tym kociole nazwisk, faktów i ich przekręceń. Jednakże od połowy fabuła dostaje zastrzyku uspokojenia, scenarzysta skupia swą uwagę na uczuciach bohaterów, po czym wciśnięci w fotel przyglądamy się wydarzeniom prowadzącym do… No właśnie, tu wypełzuje się pewien problem.

Konkluzja filmu nie jest do końca jasna, choć można to zrozumieć w przypadku historii opartej na faktach. Ile jest tutaj prawdy? Sprawa nie do końca rozstrzygnięta, co dodaje trochę wątpliwości w prawdziwość przedstawionych losów. Sam Mark Zuckerberg (ten prawdziwy) wynajął całą salę kinową dla sztabu pracującego w Facebooku. Po emisji skwitował, że niektóre sceny ociekają hiperbolizmem, że w rzeczywistości proces powstawania serwisu polegał na zwykłym siedzeniu przy komputerze, bez większych ekscesów. Najmłodszy miliarder w historii nie jest skory do przyklaskiwania dziełowi Finchera, gdyż scenariusz wcale nie poprawia jego wizerunku. Może jedynie kreuje Marka jako postać tragiczną, postawioną pomiędzy młotem a kowadłem. W tym przypadku młotem jest szansa na miliony dolarów, a kowadłem najlepszy (plus jedyny) przyjaciel Zuckerberga.

Adoruję filmografię Davida Finchera, „Fight Club” plasuje w TOP 10 moich ulubionych tytułów, niemniej „Curious Case of Benjamin Button” zrodził we mnie wątpliwości co do formy mistrza. Tymczasem wraz z „Social Network” wraca na zasłużony piedestał. Bawi się konwencją, perfekcyjnie wykorzystuje (notabene najwyższej jakości) soundtrack, wyciska z aktorów złote kreacje. Wyszperanie małostkowych defektów to nonsensowna szukanina dziury w całym.

Dodaj komentarz